Przez Wietnam i Kambodżę

Grzegorz Chachura ma dar sytuacyjnego humoru i Mambę na stoliku. Ta jest poukładana starannie w wieżyczki, wala się w artystycznym nieładzie, tudzież jeszcze nie rozpakowana spoczywa spokojnie w czteropaku. Ta, której nikt nie lubi, cytrynowa, robi za podpórkę pod rzutnik. Mamba to nagroda za odpowiedzi (dobra odpowiedź – dobra Mamba, zła odpowiedź – nie, tej cytrynowej nie dostaniesz).

 
Grzegorz wraz z grupą podróżniczą Trzask zwiedza zakątki świata, w naszej szkole pojawił się, by przybliżyć nam treści dotyczące Wietnamu i Kambodży, państw leżących w Azji Południowo-Wschodniej, na Półwyspie Indochińskim. Podczas dwugodzinnego spotkania dwa państwa odkryły się przed nami „od kuchni”.

 
– Tuk – Tuk my friend? – przewoźnik z Kambodży pyta z uśmiechem i typowym angielskim tekstem typowego Kambodżyjskiego przewoźnika.

 
Tuk Tuk to najczęściej spotykany środek lokomocji w tamtych rejonach, składający się z motorynki i zazwyczaj (by wcisnąć doń więcej klienta) małej przyczepki dołączonej przy zderzaku.

 
Gdy usłyszy odmowę „No, thanks, we don’t need a transport”, nie poddaje się i łamaną angielszczyzną wysuwa następną propozycję, która w tłumaczeniu na polski brzmiałaby w przybliżeniu tak: „A może z Kałacha chcecie postrzelać?”.

 
Nie ma się co dziwić, broń jest tam na wyciągnięcie ręki. Pozostałości po wojnie, miny tkwiące w ziemi również, tyle, że na wyciągnięcie nogi.

 
Na Wielkim Jeziorze płyną łódką, którą steruje, na oko, trzynastolatek. Na małym czółenku podpływa do nich kobieta, która pośród niemałych fal, sprzedaje im Pepsi i Snickersy. Na brzegu stoi stara Toyota, po sufit wyładowana górami małych rybek w jednorazówkach obłożonych lodem. W środku jedyne wolne miejsce jest przed kierownicą. Dla kierowcy. To jeden z wielu dostawców z nad jeziora, który w podróżach z rybkami znajduje sposób utrzymania siebie i swojej rodziny.

 
Na chodnikach i placach w centrum miasta wymalowane są linie. Tworzą kwadraty i okręgi. Do jednej z takich linii podchodzi facet z towarzyszem i zaczyna rozkładać siatkę do badmintona. Grają w najlepsze. Na półokrągłym placu w Hanoi kobieta puszcza z magnetofonu muzykę i tańczy aerobik. Tłumek dołączających się pań robi się coraz większy.

 
W Sapa, miasteczku na północy Wietnamu spotykają Mamę Sin. Przydomek „Mama” nosi każda kobieta w jej wieku. Obiecuje im pokazać życie w jej rodzinnej wiosce. Na znak zawarcia umowy, ona i podróżnicy zahaczają się małym palcem o mały palec. Gdy następnego dnia, o umówionej godzinie dziewiątej spotykają się i ruszają w drogę, z każdym przebytym kilometrem życie staje się coraz bardziej uboższe. W końcu docierają do Holtao. Od Mamy Song, miejscowej „przewodniczki” słyszą pytanie: „A wy, z jakiej wioski jesteście?”. „My jesteśmy z wioski, co się nazywa Polska” – odpowiadają.

 
Dla tych ludzi świat zazwyczaj zaczyna się i kończy na jednej wsi, w której rodzą się, żyją i umierają.

 
Podekscytowana Mama Song wyciąga z kieszeni czarny notesik i zaczyna czegoś szukać. W końcu udaje się jej odnaleźć odpowiednią stronę i z ogromnym uśmiechem trochę już poczerniałych zębów, pokazuje ją swoim gościom. Podróżnicy widzą wpis innych polskich turystów. Brzmi następująco: „Wspaniały czas z Mamą Song! Piotr, Radek i Zdzisław. PS dla Polaków: lepsza niż Cejerowski!”.

 
Mama Song nalegała, by Grzegorz z resztą ekipy zostali na wieczór. Zachęcała nawet słowami : „Będziemy pić happy water!”

 
Pewno dlatego Piotr, Radek i Zdzisław byli tak bardzo zadowoleni.

 
Podróżnicy z grupy Trzask odbyli już kilkadziesiąt podróży, byli na wszystkich kontynentach przynajmniej raz. Jak napisali na swojej stronie internetowej, do realizacji marzeń, nawet tych, wydawałoby się, nieosiągalnych, zmobilizował ich znajomy, który kiedyś powiedział: ”Żyj swoimi marzeniami, ale nie prześnij swojego życia.”

 

Żyją, nie śnią i mają się dobrze.
Weronika Makowska

Dodaj komentarz