Archiwum

I think about that day…– „La la land in concert” w Krakowie

It’s another day of Sun słyszymy w piosence z oscarowego hitu – „La la land”. Kiedy wybrałem się do Krakowa na piąty (!) seans filmu Damiena Chazelle’a, Słońce nie zaświeciło. Miasto Kraka przywitało mnie typową polską, listopadową pogodą – zimno, wietrznie, a na dokładkę padał rzęsisty deszcz. Z humorem adekwatnym do panujących warunków atmosferycznych chciałem jak najszybciej wrócić do domu. Wolałem napisać próbną maturę z matmy (z której się zerwałem) niż cały przemarznięty chodzić po Krakowie…

…jednak gdy wieczorem zająłem miejsce w Tauron Arenie, dziękowałem Bogu, że zdecydowałem odpuścić pisanie matmy.

Po czterech wizytach w kinie na „La la land” chciałem czegoś więcej. Nie przeczę, że samo obejrzenie tego filmu po raz piąty, szósty itd. nie byłoby dla mnie frajdą, ale z tyłu głowy pojawiła się myśl: „Karol, uważaj. Wpadniesz w rutynę i co wtedy?” Dlatego kiedy kilka miesięcy temu, dowiedziałem się o evencie „La la land in concert”, wiedziałem, że nie mogę przepuścić takiej okazji. Jeden z moich ulubionych filmów wyświetlony razem z grającą na żywo orkiestrą symfoniczną? Bez zastanowienia kupiłem bilet i z niecierpliwością czekałem na 20 listopada.

To „coś więcej” przerosło moje najśmielsze oczekiwania. W momencie kiedy kilka tysięcy ludzi odliczało minuty do startu, miałem ochotę zapytać każdego z osobna ile razy widział „La la land” i dlaczego wybrał się na tak wyjątkowy pokaz. Jednak zanim zacząłem wprowadzać mój naiwny pomysł w życie, na zegarku wybiła godzina 20:00. Wszystkie światła zgasły. Jedno zostało skierowane na dyrygenta. Ten ukłonił się w naszą stronę, odwrócił się do orkiestry, spojrzał na nich, a jego wzrok wyrażał: „dajmy czadu!”. Film jeszcze się nie zaczął, a dyrygent wymierzając metrum, delikatnie machnął obiema rękami i uczta się rozpoczęła. Już na samym początku dali nam bonus. W jednym utworze zrobili mix wszystkich piosenek, które za chwilę mieliśmy usłyszeć. Wydawało się, że chcą nam powiedzieć „patrzcie co dla was przygotowaliśmy!”. Po wykonaniu prologu/preludium na ekranie pojawiła się zakorkowana autostrada (uwierzcie mi: za parę lat ta scena będzie uważana za kultową), orkiestra zaczęła grać pierwsze nuty Anotherday of Sun, a piękna anonimowa brunetka powitała nas śpiewając I think about that day…. Oglądając historię Seba i Mii, powiedzieć, że byłem pelny podziwu dla osób wykonujących utwory, to nic nie powiedzieć. W obrazie Damiena Chazelle’a na pierwszy rzut oka widać idealne połączenie muzyki z tańcem i „rytmicznym” montażem. Aktorzy wielokrotnie dublowali sceny, a montażyści musieli spędzić wiele godzin „sklejając” każde ujęcie, żeby osiągnąć perfekcyjną synchronizację muzyki z obrazem. Przed orkiestrą stało nie lada wyzwanie – musieli osiągnąć taki sam efekt bez żadnego „dubla”. Nie wiem ile ćwiczyli, ale skutki ich pracy (zakładam, że tytaniczne) były oszałamiające. Widzowie to docenili: jeszcze długo po napisach końcowych orkiestra grała, grała i grała, a owacji na stojąco nie było końca. Ludzie nie wychodzili. Każdy chciał więcej. Ja też. Z ciarkami na całym ciele. Dlaczego?

Chciałem, żeby Another day of Sun – już nie jako utwór, ale stan ducha – trwał wiecznie. W Tauron Arenie wybrzmiały ostatnie dźwięki. Jeszcze przez kilka sekund odbijały się od ścian ogromnej hali, tworząc piękne echo. Ja bałem się, że w zderzeniu z szarą (listopadową) rzeczywistością another day of sun się skończy.

 

Ale Another day of Sun…
…trwa do dziś.

 

Karol Moszumański