Archiwum

O marzycielach, od marzycieli, dla marzycieli – „La la land”

Jak ja nie cierpię musicali! – tę frazę, z manierą Smerfa Marudy powtarzam od kiedy sięgam pamięcią. Musical, zazwyczaj magicznie łączy się z romansem (przypadek?) – o zgrozo! Gorzej być już chyba nie może. Kiedy dowiedziałem się, że Damien Chazelle, twórca genialnego „Whiplash” zabiera się za jakiś nieszczęsny musical, do którego sam napisze scenariusz załamałem się i szkoda mi było tego młodego, dobrze prosperującego reżysera – no nic, każdy musi zaliczyć w swojej karierze jakąś wpadkę. 

Po premierze początkowo nie mogłem uwierzyć własnym oczom i uszom – nowy film Chazelle zbierał rewelacyjne recenzje, robił furorę na każdym, większym festiwalu na którym się pojawiał, a kilka dni temu zgarnął rekordowe 7(!) statuetek Złotych Globów i jak na razie jest faworytem do rozbicia banku na gali Oscarowej. O jakim tytule mowa? Jeden z najlepszych filmów 2017 roku (tak, wiem, że jest styczeń) – „La la land”.

Obraz Chazelle przebił wszelkie poziomy „hype’u” jeszcze długo przed premierą. Jako wróg musicali nr 1 i jednocześnie zaskoczony tą ekscytacją kinomaniaków wybrałem się do kina ze zwykłej ciekawości i: o mój Boże! Jakże byłem rozczarowany…samym sobą! Do teraz biję się w pierś, i nie mogę sobie wybaczyć, że spisałem ten film na straty tak szybko.

„La la land” posiada banalnie prostą, a wręcz trywialną fabułę. Bardzo utalentowany pianista jazzowy – Sebastian (Ryan Gosling) spotyka początkującą aktorkę Mię (Emma Stone) i od momentu zapoznania się ze sobą przeżywają miłość swojego życia. Ktoś powie: „I co, tyle?” Odpowiedź jest prosta: tak. Tak prosty i oklepany pomysł wystarczył, żeby przedstawić piękną i co najważniejsze – autentyczną oraz pouczającą historię już nawet nie miłości, a (nie)spełnionych marzeń. Wystarczy umieć opowiadać, o czym za chwilę. Chociaż wątek miłosny pomiędzy Mią a Sebastianem na pierwszy rzut oka stanowi trzon całego filmu, ale jeśli będziemy czytać między wierszami, spostrzeżemy się, że „marzenia” to słowo klucz do rozszyfrowania „La la land”.

Pomimo tego, że akcja toczy się w latach współczesnych, Chezelle w sprytny sposób oddał klimat przepychu i szaleństwa kolorowych lat 60. – czyli złotej ery musicalu i Hollywood. De facto „LLL” jest jednym, wielki hołdem złożonym dla twórców tamtych czasów. W każdej scenie pojawiają się odniesienia do stylu lat 60. – pastelowe sukienki pań, charakterystyczne garnitury panów, plakaty na ścianach, wystrój sklepu gdzie Mia sprzedaje kawę… Wymieniać można by w nieskończoność. Dlatego film zachwyca techniczną perfekcją – wspomniana scenografia i kostiumy, szczególnie w scenach zbiorowych zostały przygotowane na najwyższym poziomie, praca kamery połączona z montażem (a właściwie jego częstym brakiem, przy stosowaniu długich ujęć, tzw. „mastershotów”) oraz sama metoda nagrywania filmu w rozdzielczości „cinemascope” wzorowana na obrazy z połowy XX w. Chazelle w swoim zachwycie latami 60. Zachował mądre proporcje między starym, a nowym. Udało mu się połączyć pierwiastek hipsterstwa z modernizmem.

W musicalu kluczową rolę odgrywa muzyka – wiadomo. Zawsze piosenki z musicali kojarzyły mi się z tandetą – takie „zapchajdziury”, na których wychodziłem do toalety. Podczas seansu po raz kolejny pozytywnie się zaskoczyłem. Tak! w końcu! Tego dało się słuchać! Mało tego, te piosenki wciągały na całego. Jedne były czystą rozrywką, drugie niosły ze sobą konkretny przekaz, przez co ładnie się równoważyły. Jazzowe utwory (wspomniałem, że oprócz musicali nie cierpię jazzu?) były tak dobre, że po powrocie seansu gwałciłem przycisk „replay” z soundtrackiem na YT. Reżyser tak jak w Whiplashu postanowił, że uwiedzie nas muzyką – niezwykle awangardową, która lata swojej świetności ma już za sobą. Utwory, połączone z trafionymi co do sekundy cięciami oraz tańcem aktorów stworzyły wspaniałe widowisko. „City of stars” czy „Another day of sun” na długo pozostaną w mojej głowie. Dałem się uwieźć.

Przed Ryanem Goslingiem i Emmą Stone stało duże wyzwanie – akcja całego filmu skupiała się praktycznie tylko na ich postaciach, a pozostałe role były epizodyczne. Zarówno Gosling jak i Stone wykreowali swoich bohaterów w sposób zachowawczy, prawidłowy. Nie było to aktorstwo złe, ale też niczym nie zachwycili. Z tego duetu lepiej wypadła Emma, mogła się wykazać np. w scenach z castingów, ale na uznanie zasługuje też Ryan, ponieważ przez 3 miesiące przed nagraniami ciężko uczył się gry na fortepianie, a efekt był piorunujący. Filmowa para mogła się wykazać swoimi zdolnościami wokalnymi i to właśnie śpiew był ich najmocniejsza stroną.

Wróćmy jeszcze do fabuły. Chazelle jest niewątpliwie lepszym reżyserem niż scenarzystą – dał temu wyraz w „Whiplashu” i potwierdził to w „LLL”. Nie jest słabym scenopisarzem, tylko po prostu reżyserem o dużo lepszym. Widać, że pewniej czuje się odpowiadając na pytanie „jak?”, a nie „co?”. Lepiej wychodzi mu opowiadanie historii niż jej pisanie. Dlatego na początku napisałem, że tak prosta fabuła może wystarczyć do zrobienia znakomitego dzieła – przynajmniej dla niego, dla kogoś innego niekoniecznie. Zrobił to w inny, świeży sposób, dzięki czemu już teraz jest jednym z najoryginalniejszych reżyserów. Czerpie z dorobku złotej ery Hollywood, a szczególnie wykorzystuje prawdziwy klasyk – „Deszczową piosenkę”. Cały film jest tak naprawdę jedną wielką mieszanką wybuchową stworzoną z musicali z poł. XX w. Młody Amerykanin nad wszystkim panuje i zostawia w swoim dziele cząstkę siebie, sprawiając, że dobrze patrzy się na świat jego oczami.

Na koniec najmocniejszy punk „LLL”: przesłanie. Pomimo – mogłoby się wydawać – dennej fabuły – musical razem ze swoim rozmachem, radością, optymizmem, żywymi kolorami zostawia małą nutkę melancholii i smutku, który – może to dziwnie zabrzmi – jest wisienką na torcie całego filmu. Dzięki tej łyżce dziegciu w beczce miodu cała historia nabiera sensu, a „La la land” oprócz bardzo dobrej rozrywki zostawia widza sam na sam z pytaniem, które zostaje kwintesencją całego dzieła: czy warto walczyć o marzenia?

Karol Moszumański