Archiwum

„Coś się wydarzyło…”

W dniach 22-24 października w Bieszczadach, w miejscowości Cisna odbyły się warsztaty z dziennikarzami „Tygodnika Powszechnego”, Zuzanną Radzik i Błażejem Strzelczykiem. W ciągu trzech dni poznaliśmy wywiad, tworzyliśmy newsy, chodziliśmy na spacery po górach, piekliśmy kiełbasę na ognisku, budowaliśmy konstrukcję z makaronu i rozmawialiśmy o szczęściu. W ramach utrwalenia wiadomości sprawozdanie napisane zostało w formie rozmowy.

***

M: Jak Ci się wstawało rano, przed wyjazdem na warsztaty?

K: Nie pamiętam momentu obudzenia się. Płynne przejście do rzeczywistości.

Myślałam, że w drugiej klasie już nigdy nie będę musiała pisać sprawozdań.

A co, nie lubisz?

Raczej nie.

Dlaczego?

Bo nie mogę pisać o tym, co chcę, czasem piszę w trochę innym świetle, niż widzę. Dokładnie rok temu powstało moje pierwsze sprawozdanie, bo pomyślałam, że to będzie fajne. I było. Był Kraków, miasto które znam, wiedziałam, że na Starowiślnej jest najlepsza lodziarnia w mieście, mieliśmy naprzeciwko tej lodziarni hostel…

(rozmowa toczy się w bibliotece szkolnej, za regałem z książkami, na drewnianym pięterku z trudem mieszczącym dwie rozmawiające osoby)

Pani bibliotekarka: Najlepsze lody są na Sławkowskiej!

Na Starowiślnej!

Na Starowiślnej jest beton. Źle ubity, mało tłusty beton.

Podobało Ci się w Bieszczadach?

Tutaj było fajnie.

W jakim świetle widzisz te warsztaty?

Parabola, bo za krótko. Trzy dni to czas na otworzenie się. Końcem trzeciego dnia zaczynasz łapać chillout, patrzysz na ludzi, których wcześniej nie znałaś z perspektywy znajomych, kolegów, nie –  konkretnie – obcych ludzi. Zaczęliśmy się lepiej poznawać!

A Błażej i Zuza?

Strasznie polubiłam Zuzę. Tak mi się przynajmniej wydaje. Widzę, że kiedy ona o czymś mówi, to ją to faktycznie jara i kręci.

Co byś powiedziała komuś, u kogo widzisz takie „bum”, o którym wcześniej mówiłaś?

Niech patrzy w oczy. Rozumiem ludzi, którzy świdrują spojrzeniem, rozumiem ludzi, którzy patrzą w oczy i co kilka sekund odwracają wzrok, ale totalnie nie kupuję ludzi, którzy wędrują oczami po wszystkim innym, tylko nie po moich oczach.

A Ty czasem biegasz oczami po ścianach?

Czasami tak. (przenika spojrzeniem) 

Przestań! (śmiech) Autentyczny  w wywiadzie jesteś wtedy, gdy jesteś do granic emocjonalny?

Nie. Szczery. Nie od razu zrozumiałam, że wywiad to rozmowa, a nie przepytywanie, jak na przesłuchaniu. Warsztaty z wywiadu wiele dały. Teraz wiem, że o kilka rzeczy mogłabym w swoim wywiadzie dopytać.

Jak odbierasz wywiady, które przeczytaliśmy w ostatni wieczór warsztatów, końcowy efekt naszej bieszczadzkiej pracy?

To bardzo budujące, że te słowa padły i że te wywiady się zrobiły. Czytaliśmy swoje wywiady, sprawdzając, czy wszystko jest ok. z 20 razy i po 20 razie ten wywiad wydawał Ci się banałem. Olga powiedziała, że się bała o swój wywiad. Bo ja czytałam swój wcześniej i uważała, że jest tak bardzo intymny, że ona zaczęła myśleć, że wywiad jej i Magdy będzie po prostu powierzchowny. Jej wywiad był genialny. Rozwalił system. Spisałaś wywiad z Zuzą?

Godzinę wywiadu spisywałam od godziny trzeciej do godziny siódmej. To jest mrówcza praca…

Jak ci się podobał spacer do Siekierezady?

Kolory. Kolory nieprzesycone, którymi od razu się nie zachłyśniesz, tylko poznajesz je stopniowo, pomału. Nawet, jak widzisz tą zieleń… To nie jest taka zieleń wiosenna, tylko konająca, zbliżająca się do dna. Za chwilę przykryje ją śnieg. Liście żółte, czerwone, pomarańczowe, miedziane. Drzewa, które były po połowie puste, z jednej strony są śmieszne, z drugiej strony, w tej swojej śmieszności, cudowne. Bo widzisz w nich połowę życia. Pada Ci ta mżawka, nie deszcz, a mżawka. To jest orzeźwiające.

Co myślałaś o ikonach w muzeum w Sanoku?

Nie czekałam na ikony, nie chciałam ich widzieć, nie potrzebowałam ich. To nie było moje. Czekałam, żeby zobaczyć tamte obrazy Beksińskiego, o których mi opowiadałaś. Ty czekałaś na to, Ty wiedziałaś co zobaczysz –  ja nie.

Miałam do tego dorobioną historie. Do obrazów. Tak, jaram się Beksińskim. Bo w jego historii wcale nie chodzi o jakiegoś konkretnego człowieka. To, co jest tam przedstawione, to jest taki współczesny hymn o miłości. To nie jest opowieść o sławnym malarzu i jego obrazach, o dobrym radiowcu i jego audycjach „Trójki pod księżycem”, tylko o miłości.

Porównaj do czegoś to jaranie się Beksińskim.

To jest orgazm dla oczu.

Myślisz ze śmierć Tomka, była dla Beksy, jako ojca, jakąś porażką?

Myślę, że bardziej była ulgą.

Ulgą dlatego, że jego syn nie żyje?

Tak. Tomek chorował na duszę.

Nie mógł się z tego wyleczyć.

Wyleczył się. Samobójstwem. Połykając leki się wyleczył.

Jest jakiś obraz, który Ci się nie podoba?

Nie rozróżniam Beksa na obrazy. On malując, ma takie piórkowe pociągnięcia pędzla. Jeśli coś jest piórkowe, to mi się podoba. To jest taka inna rzeczywistość, która żyje własnym życiem. Ten obraz Cię wchłania. Możesz coraz bliżej zezować już oczami przed tą płytą pilśniową, ale i tak nie możesz się napatrzeć. Nie rozróżniam Beksy na obrazy, bo się nie da. Mam jeden ulubiony, ale „Portretu onanisty” w Sanoku nie było, niestety.

Te obrazy są jak piórko.

Teraz puenta?

Dla mnie wszystko zostało otwarte. Nie może być puenty, bo nie było zakończenia. Zakończenia nie było nawet wtedy, gdy ostatniego wieczoru, tuż przed odjazdem czytaliśmy wywiady. Wtedy tak się gotowałam, że chciałam wstać i krzyczeć. To się nie skończyło dla mnie. Nawet nie warsztaty. To spotkanie z ludźmi.

A twoja puenta?

Zaśpiewałabym Natalię Przybysz.

Ja tylko czekałam, żeby wyjechać z Jarosławia. Miałam dość wszystkiego, taki fokus na życie. Pomyślałam coś takiego: pojadę, wrócę i będzie ok.

I jest ok.

Rozmawiały Weronika Makowska i Wiktoria Krzywonos.