Archiwum

„Gwiezdne wojny: ostatni Jedi” – ciemna i jasna strona

Pierwsze skojarzenia z Bożym Narodzeniem? Kolędy, pasterka, św. Mikołaj, Kevin i od kilku lat…. Gwiezdne wojny! Już trzeci raz z rzędu w okresie okołoświątecznym premierę miała kolejna część Star wars. Ogromne oczekiwania, rozpracowywanie plakatów i zwiastunów na czynniki pierwsze, tworzenie teorii spiskowych i jedno zasadnicze pytanie: czy twórcy choć trochę zbliżą się poziomem do starej trylogii? Nowa odsłona gwiezdnej epopei podzieliła fanów – jedni mówią, że jest to najlepszy film od czasów Imperium kontratakuje, dla drugich jeden z najgorszych w całej serii. Ja – chociaż nie chcę – należę do tej drugiej grupy.

Oczywiście nie twierdzę, że film był słaby. Niezły – tak go mogę określić. Po prostu był jednym z najgorszych z bardzo dobrej sagi. Historia rozgrywa się bezpośrednio po wydarzeniach z siódmego epizodu. Ruch Oporu nadal przeciwstawia się Nowemu Porządkowi, Kylo Ren liże rany po starciu z Finnem i Rey, a sama dziewczyna ostatecznie przekazuje legendarny miecz świetlny, jeszcze bardziej legendarnej postaci – Luke’owi Skywalker. Od samego początku dużo się dzieje i jest to jedna z wad całego obrazu. Za dużo. Po charakterystycznych napisach zostajemy wrzuceni w wir walk, pościgów, ucieczek, a chwil odpoczynku jest mało. Za mało. Rian Johnson – reżyser i scenarzysta w jednej osobie – z każdą następna sceną traci panowanie nad własnym dzieckiem. Chyba chciał zrobić „za dobrze” i za bardzo pod publikę. Kto wie, może pragnął podejść do tematu trochę inaczej (wyreżyserował kilka odcinków Breaking bad, czyli zna się na rzeczy), ale plany odrzuciła wytwórnia?

W najdłuższym filmie z serii można było zrezygnować z kilku wątków lub niepotrzebnych postaci, więcej czasu dostaliby bohaterowie potraktowani po macoszemu (np. Snoke). Przez ich mnogość było mi ciężko związać się z którąś z nich. M.in. dzięki relacjom postać-widz Gwiezdne wojny odniosły swój ogromy sukces. W tym wypadku nawet nie było komu kibicować (ew. Poe). Momentami wydawało się, że twórcy chcieli zrobić z Ostatniego Jedi reboot Mad Maxa, jednak nie tędy droga. Ciągły pęd rzadko kiedy jest dobrym rozwiązaniem. Dlatego najlepszymi momentami filmu były części dość spokojne: sceny treningu Rey (Daisy Ridley), wprost odwołujące się do przygotowań Luke’a z V części. Na plus można zaliczyć poznanie losów Skywalkera po Powrocie Jedi, walka psychologiczna Rey z Kylo, fascynacja młodej uczennicy ciemną stroną. Niestety o dziewczynie nie dowiadujemy się właściwie nic. Skąd ma Moc? Kim są jej rodzice? Jakim cudem, po krótkich przygotowaniach walczy mieczem świetlnym tak dobrze jak Anakin za swoich najlepszych czasów? Dużo pytań, żadnych – bardzo potrzebnych – odpowiedzi.

Z drugiej strony największy progres zaliczyła postać grana przez Adama Drivera. Kylo wyrasta na naprawdę porządnego antagonistę. Może charyzmą nie dorównuje swojemu dziadkowi, ale w roli „złego” radzi sobie coraz lepiej. Dodatkowo przypomina bohatera tragicznego rodem z antycznych dramatów. Jest rozdarty między posłusznością Snoke’owi, a tlącym się na dnie serca uczuciem do matki, przez co przypomina Anakina/Vadera. Jest naprawdę dobrze napisany i zagrany bardziej przekonująco niż w Przebudzeniu.

Oczywiście w 9 odsłonie nie brak nawiązań do poprzednich części. Często robi się nostalgicznie, na twarz pcha się uśmiech, a w oczach może zalśnić łezka wzruszenia. Pojawia się 3-CPO, R2-D2, Chewie, Sokół Millennium, a nawet Yoda. Twórcy puszczają oko do fanów szczególnie w scenach z młodym Skywalkerem. A propos Luke’a – potwierdza, że jest jednym z najpotężniejszych Jedi w historii. Jeśli jeszcze nie obejrzeliście, musicie mi uwierzyć na słowo – syn Vadera jest stary, ale jary.

Odnośnie spoilerów i zwrotów akcji: mocnych „plot twistów” jest kilka, dlatego bardzo trudno cokolwiek więcej powiedzieć o fabule. Na szczęście film w dużym stopniu różni się od zwiastunu. Rzesza fanów była rozczarowana po opublikowaniu trailerów (też do nich należałem). Wydawało się, że zdradzają całą historię. Jakby powiedział Radek Kotarski: nic bardziej mylnego. Niektóre rozwiązania są szokujące, odwracające go góry nogami cały przebieg zdarzeń, ale są też dość naiwne… To właśnie chodzenie na skróty jest najsłabszym punktem filmu Riana Johnsona.

Kierując się zasadą naczyń połączonych: dużo postaci, mało czasu poświęconego dla każdej z osobna, brak możliwości wykazania się aktorom. Tak w skrócie można opisać grę aktorską. Odtwórcy ról po prostu nie mieli okazji popisać się swoim kunsztem. Jeśli miałbym wskazać najmocniejszy punkt obsady, to chyba byłby to Adam Driver i Oscar Isaac (Poe Dameron). Gwiezdne wojny nierozłącznie kojarzą się z kultową muzyką, którą po raz dziewiąty napisał John Williams. Co tu dużo mówić – gdy na ekranie pojawił się napis „Star wars”, a z głośników poleciała charakterystyczna melodia, serce zaczęło bić szybciej. W całym filmie nie uświadczymy epickich utworów jak Imperial march lub Duel of the fates, ale wybitny kompozytor nadal trzyma wysoki poziom i umiejętnie przekazuje emocje dzięki swoim nutom.

Dziwnie czuję się po seansie. Ostatni Jedi ma w sobie sporo przeciwności. Z jednej strony, piękne odwołania do przeszłości i ogromna dawka nostalgii, co dla fana Gwiezdnych wojen było balsamem dla duszy. Za to z drugiej – duże dziury w scenariuszu i brak jakiejkolwiek logiki. Mam nadzieję, że w następnych częściach będzie tylko lepiej, a marka Star wars wróci na dobre tory.

Niech moc będzie z wami.

 

Karol Moszumański