Archiwum

Kołysanka, która nie pozwala mi zasnąć

Nie wiem, czy słuchanie niezbyt wyrafinowanej muzyki można nazwać błędem, ale jeśli tak – to zdarzyło mi się zbłądzić. Ponad dwa lata temu byłam zagorzałą fanką Marilyna Mansona. Lubiłam ten zmechanizowany głos, ten melodyczny chaos. 

Teraz, z perspektywy czasu świetnie rozumiem moją mamę, która słysząc, że znowu włączyłam płytę Mansona (a robiłam to często i głośno) próbowała podetknąć mi coś lepszego. Jednego wieczoru zaproponowała mi pewną kołysankę, której nawet nie przesłuchałam do końca, ale stwierdziłam, że mi się nie podoba. Tak właśnie wyglądało moje pierwsze spotkanie z The Cure, zespołem, który niedługo później ukształtował ostatecznie mój gust muzyczny. Jednak rzeczy odrzucone lubią wracać. Tak było i tym razem.  

Gdy emocje związane z Mansonem opadły (ku szczerej radości mojej mamy) stałam się bardziej otwarta na muzykę. Słuchałam wtedy głównie tej starszej. Złagodniałam. Na mojej playliście dominowały takie formacje jak Deep Purple, Guns N’ Roses czy Pink Floyd, ale nadal szukałam. Siedziałam sobie kiedyś nad pracą domową, a na YouTubie zaznaczyłam „autoodtwarzanie”. Jakimś cudem między classic rockowymi utworami włączyło się „Lullaby” The Cure. Właśnie wtedy poczułam, że to jest właśnie to, czego mi było trzeba. Niepokojące, melodyjne, nieszablonowe i z oryginalnym wokalem. Jeśli dobrze pamiętam, to tej pracy domowej nie skończyłam. Po prostu nie dane jej było się narodzić. Narodziła się natomiast rzecz dużo ważniejsza i potrzebniejsza w życiu – pasja.  Zamiast pisać o ekologii postanowiłam strzelić sobie kilkugodzinny maraton The Cure, zaczynając od oglądania teledysków, aż po przewertowanie ogromnej liczby blogów tematycznych i stronek fanklubów.

Zimne, niestandardowe „Lullaby” sprawiło, że nie chciało mi się spać, a przecież zadaniem każdej kołysanki jest skłonienie słuchacza do zaśnięcia. Akurat ta mnie pobudziła i w tamtym momencie naprawdę zainteresował mnie gotyk. Niedługo później sięgnęłam po płyty takich grup i wykonawców jak Siouxsie and The Banshees, Joy Division The Sisters of Mercy, Bauhaus, Alien Sex Fiend, The Smiths, Nick Cave czy Closterkeller. I tak już zostało do chwili obecnej. Wychodzę o świcie na autobus, zaciągam się chłodnym powietrzem poranka, a w słuchawkach leci „Ignore The Machine” Alien Sex Fiend. Uśmiecham się. Chyba zrobiłam się przewidywalna nawet sama dla siebie. Od tego psychicznego zaśpiewu „Sun arise come every morning” zaczyna się prawie każdy mój dzień. Jednak reszta mojego stałego repertuaru okazjonalnego należy do The Cure. Ten zespół pokochałam najbardziej. Więc  w piątek śpiewam, że jestem zakochana (mimo, że zwykle to nieprawda), w sobotę o 22:15 zakładam słuchawki, by kontemplować samotność Roberta Smitha w „10:15 Saturday Night”. Nawet czasem, gdy chce mi się płakać nucę sobie „Boys Don’t Cry” – nie wiem do końca dlaczego, przecież jestem dziewczyną. To wszystko to taka rutyna, którą uwielbiam i nie potrafię z niej zrezygnować. To zupełnie to samo uczucie, które towarzyszy mi wieczorem, w tym momencie gdy ostatnim utworem odsłuchanym przed zaśnięciem jest właśnie „Lullaby” zespołu The Cure. To taki obowiązkowy rytuał, którego nie można ominąć. Dzień spinam gotycką klamrą. Nie znudziło mi się. Za każdym razem zwracam uwagę na inny detal, na inne słowo, na inne przesunięcie palcami po strunach gitary. Nikt mi nie może powiedzieć, że to monotonne i nużące. Każdy, kto ma pasję na pewno to zrozumie.

Zapada noc, a noc to chyba ulubiona pora każdego gotha. Nie będę więc przeciągać. Chyba pora na ułożenie specjalnej playlisty.

 

DepecheGoth