Archiwum

Autentyczna przyjaźń – recenzja drugiego sezonu Stranger things

Przeprowadzona z rozmachem kampania promocyjna, (akcja w Warszawie, link na dole), ochrona przed najdrobniejszym wyciekiem (do sieci specjalnie wrzucono błędne tytuły odcinków), nieprzypadkowa data premiery (27 października – Halloween) i miliony fanów z całego świata czekający na drugi sezon kultowego już serialu. Panie i panowie, oczywiście mowa o powrocie Stranger things!

Rok temu, gdy nikomu nieznany serial o infantylnym tytule („Dziwne rzeczy” – serio?) i o pasującej do niego banalnej fabule – małe spokojne miasteczko, czterech 12-letnich (!) przyjaciół, nagłe zaginięcie bez wieści jednego z nich – wchodził na platformę Netflixa, chyba nawet największy optymista nie wróżył mu sukcesu. „Nie oceniaj książki po okładce” – to stwierdzenie w przypadku Stranger things wydaje się aż nadto prawdziwe. Historia przyjaźni zwykłych, prostych chłopców wplątanych w wir niewytłumaczalnych i nadprzyrodzonych zjawisk zawładnęła sercami serialomaniaków. Na potwierdzenie sukcesu produkcji braci Duffer, wystarczy spojrzeć na galę rozdania nagród „Emmy”. Wiem, że nagrody nie są nieomylnym wyznacznikiem jakości serialu, ale zdobyć 18 nominacji i 5 statuetek to naprawdę duży wyczyn.

Na usta ciśnie się jedno pytanie: Czy drugiemu sezonowi udało się doskoczyć do niebotycznie wysoko zawieszonej poprzeczki?

Po roku wracamy do Hawkinks – idyllicznego miasteczka, gdzie życie mieszkańców po wstrząsie doznanym w poprzedniej odsłonie wróciło do normy (Hawkinks baaaardzo przypomina Twin Peaks). Jednak okazuje się, że niebezpieczeństwo pochodzące z miejscowego, tajnego laboratorium nie zostało zarzegnane, a przyjaźń głównych bohaterów znowu będzie wystawiona na próbę. Pewnie pod nosem nucicie „Ale to już było…”. Owszem. Było i to nie raz. Ten krótki opis można dopasować do polowy filmów przygodowych/horrow/młodzieżowych lat 80. Jednak zaskoczę was: nie jest to żadnym stopniu zarzut. Przeciwnie: użycie typowego schematu znanego z kina klasy B okazało się strzałem w 10. Twórcy od samego początku mieli jeden cel – przenieść widza do czasów premiery „Imperium Kontratakuje”, momentów triumfów komiksów Marvela i muzyki Queen, Michaela Jacksona oraz wczesnej Metalliki. Przedstawiając nam właśnie taką rzeczywistość, zaserwowali cały kicz i plastikową tandetę, która wyróżniała życie w ówczesnych Stanach zjednoczonych. To właśnie dzięki temu serial ogląda się tak dobrze! Dołożyli do tego drobną porcję pastiszu i voila!  Niepowtarzalna atmosfera i klimat wytworzony przez sezon pierwszy, towarzyszy też drugiemu. Mało tego – jest mroczniej, brutalniej i straszniej, co tylko potęguje zachwyt nad nową serią.

“Klimat tworzą ludzie”. Racja. Główni bohaterzy nadal są dość naiwni, często nie postępują wg. zdrowego rozsądku (prym wiedzie Dustin, genialnie zagrany przez Gatena Matarazzo) i potrafią lekceważyć zagrożenie (Dustin…), ale są na swój sposób niezwykle uroczy i pomimo tego, że czasami odrzuceni przez społeczeństwo (czterech chłopaków, Nastka, czy starsi z bohaterów Bob i Jonathan) po prostu nie da ich się nie lubić! Co sprawia, że kochamy te postaci? Nie owijają w bawełnę, nie uciekają od stawiania trudnych pytań, a ich wzajemne, przyjacielskie relacje są tak bardzo… autentyczne. No właśnie. Przyjaźń i autentyczność. Autentyczna przyjaźń. Przyjacielska autentyczność. 

Stranger things nie podejmuje problemów egzystencjalnych, filozoficznych i nie rozwikłuje dylematów moralnych. Oczywiście nie ma ma nic w złego w stworzeniu filmu/serialu z – ogólnie rzecz ujmując – dobrym przesłaniem. Jednak bracia Duffer postawili na prostotę. Przede wszystkim (bo nie tylko) na przykładzie dzieciaków uświadomili, że prawdziwa, autentyczna przyjaźń jest towarem deficytowym. Twórcy ST powtórzyli wyczyn z pierwszego sezonu i dali nam (nie)zwykłą autentyczność, której dawka emocjonalna jest tak duża, że pewnie nie tylko ja uroniłem łezkę podczas seansu. 

Wspomniałem, że Hawkinks do złudzenia przypomina Twin Peaks. Praktycznie połowa scen, postaci, wydarzenie w serialu jest odniesieniem, parodią lub wyraźnym zacytowaniem  dorobku lat 80. Wystarczy zobaczyć plakaty promujące drugą część – przeróbka „Stań przy mnie”, „Koszmaru z ulicy Wiązów”  i „Obcego” do którego jest chyba najwięcej porównań. Internauci co chwilę wyłapują “ester eggi”, zestawiają każdą scenę z “E.T”, “To” lub “Goonies”

Jedyną wadą serialu może być to, że grzeszy błędami logicznymi i lukami w ciągu przyczynowo-skutkowym. Czasami sytuacja zaczyna się wymykać spod kontroli nie bohaterom, a… reżyserom. Na szczęście główny wątek cały czas ma sens, a tylko szczegóły są niedoprecyzowane. Drobne błędy w scenariuszu wynagradza tajemnicza, elektroniczna muzyka duetu “Survive”. Kiedy trzeba wesoła, a kiedy trzeba złowroga i mrożąca krew w żyłach. W dodatku w drugim sezonie użyto o dużo więcej utworów muzyki popularnej. Motyw z „Ghost Busters”, utwory The Police, Metalliki i Sindy Lauper przeniosły nas w czasie. Kiedy mówiłem o autentyczności bohaterów oczywistym było, że ktoś tę naturalność musiał nam bezpośrednio przekazać. Po pierwszym sezonie zadawałem sobie pytanie: skąd oni wzięli te dzieci. Po kolejnym zadaje sobie…. to samo pytanie! Zapamiętajcie sobie takie nazwiska jak Brown, McLaughlin, Wheeler I Matarazzo, bo przez następne kilkadziesiąt lat będą podbijać Hollywood.

Czy drugiemu sezonowi udało się doskoczyć do poprzeczki niebotycznie wysoko zawieszonej przez część pierwszą? Teraz mogę śmiało odpowiedzieć: jak najbardziej. Zostaliśmy ponownie zaskoczeni – wydawało się, że sukces sprzed roku jest nie do powtórzenia, ale twórcy konsekwentnie trzymali się swojej koncepcji i znowu wypaliło.

 

W pewnym momencie zdesperowany Mike krzyczy: „friends don’t lie!”. Przyjaciele! Uwierzcie mi! Ja nie kłamię. To jest naprawdę świetny serial!

Link obiecany we wstępie: 
http://www.antyradio.pl/Technologia/Internet/Netflix-zmienil-Warszawe-w-swiat-ze-Stranger-Things-18104 

Karol Moszumański