Archiwum

Wybory w USA – o co chodzi?

Ogromna machina kampanii wyborczej w USA jest już na ostatniej prostej, Hillary Clinton i Donald Trump po kilkunastu miesiącach morderczego wysiłku dobiegają do mety. W kluczowych dniach przed wyborami robią wszystko, aby zepsuć wizerunek swojego rywala, a samemu ukazać się jako osoba godna zaufania. We wtorek, 8 listopada Amerykanie zadecydują kto będzie głową najpotężniejszego państwa świata, czyli następnym po Baracku Obamie prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki.

W tym miejscu, na tych kilka chwil przed wyborami warto zająć się nie samymi kandydaturami i tym co się teraz dzieje w USA, ale ordynacją wyborczą. W większości demokratycznych państwwystarczy pójść do lokalu wyborczego, postawić krzyżyk przy danym nazwisku, czekać na policzenie głosów i voilà, gotowe! Ten z kandydatów, który osiągnie największą ilość bezpośrednich głosów wygrywa. W Stanach nie do końca to tak wygląda. Dlaczego system wyboru prezydenta Stanów jest określany jako najtrudniejszy na świecie?

Zasadnicza różnica między wyborami np. w Polsce a Stanach jest taka, że o wyniku, nie decydują głosy bezpośrednie obywateli, lecz pośrednie elektorów, o których za chwilkę. Taka idea bierze się z charakteru kraju jakim jest USA. Nie jest to państwo unitarne, lecz federacyjne. Złożone, tak jak sama nazwa wskazuje z zjednoczonych stanów (aczkolwiek pamiętających o swojej niewielkiej odrębności). Każdy stan 8 listopada wybierze swoich deputowanych (elektorów) do specjalnego parlamentu (kolegium elektorskie), który zbiera się tylko raz na 4 lata i wybiera prezydenta.

Ktoś powie: „Po co to wszystko? Dlaczego jest tyle komplikacji, przecież to jakaś farsa demokracji.” Jeśli patrzymy na to powierzchownie, rzeczywiście tak jest. Jednak legendarni „ojcowie założyciele” chcieli znaleźć złoty środek między wyborem głowy państwa przez bezpośrednie głosy, a decyzją parlamentu. Stworzyli kolegium elektorskie, które sprawdziło się świetnie i trwa aż do dziś. Pomysł z elektorami „wypalił”, ponieważ kandydaci, jeśli chcą wygrać, muszą prowadzić kampanię we wszystkich rejonach.
Poszczególne stany posiadają określoną liczbę elektorów: najbardziej liczna California (38 mln mieszkańców) posiada ich 55, a najmniej liczne Wyoming (576 tys.) aż 3. Dlaczego „aż”? Tym sposobem takie małe stany jak Wyoming mogą zadecydować o zdobyciu większości głosów, (żeby wygrać trzeba zdobyć 270) jeśli sytuacja przed wyborami jest wyrównana (tak jak teraz). Przy ordynacji bezpośredniej kampanię opłacałoby się prowadzić w najbardziej licznych dystryktach, bo kogo obchodziłyby te mniejsze. Wystarczyłoby zająć się problemami ludzi z większych stanów, ponieważ to oni mogliby zapewnić zwycięstwo.

W różnych stanach przeważają wyborcy republikanów (Texas) lub demokratów (Nowy Jork), ale spośród 50 stanów warto zobaczyć co się dzieje w 11-13 z nich, określanymi mianem „swing states” (np. Floryda, Iowa, Nevada). To właśnie one są największym polem walki tuż przed wyborami. W sondażach w tych kilku, kilkunastu stanach Trump i Clinton toczą najbardziej zażartą walkę. Raz lepszy jest Trump, a raz Clinton. „Swing states” odgrywają kluczową rolę, ponieważ wybory do kolegium elektorskiego nie mają charakteru proporcjonalnego, ale są większościowe. Nie ma znaczenia czy Clinton w takiej Florydzie zdobędzie 90% głosów czy 50,01%. Wygrywając, zgarnia głosy wszystkich – w tym wypadku 29(!) – elektorów.

O systemie wyborczym w USA można by długo pisać, rozmawiać i dyskutować. Najprawdopodobniej jest to najbardziej skomplikowana procedura na świecie, ale tym samym dostarcza wiele emocji, a dzień wyborów ogląda się jak najlepszy film sensacyjny z dramatycznymi zwrotami akcji.

Czy Trump zdobędzie Florydę? Czy Clinton utrzyma New Hampshire? Który z „swing states” przechyli szalę zwycięstwa na którąś ze stron? Wszystko okaże się 8 listopada.

 

Karol Moszumański