Archiwum

Krzyk gruzów

„A ty, co siedzisz senna taka,słyszałaś dziś w ulicy wycie…”  

Niebo było szare od pyłu. Siedziała na środku drogi. Kiedy podszedłem, podniosła na mnie swoje wielkie brązowe oczy i długo mi się przypatrywała. Nie musiała nic mówić. Spuściła zmęczone od  płaczu powieki, podniosła się i odeszła. Nie znam ani jej imienia, ani historii, ale wiem, że to spojrzenie zapamiętam do końca życia. Spojrzenie, które mówiło „gdzie był Bóg, że na to pozwolił?”. Po raz pierwszy zwątpiłem w Ciebie Boże. Stoję tu wśród gruzów, opadającego pyłu, w podartej koszuli, boso, z zakrwawionymi białymi rękami…

„I liczysz twarze, co się chwieją, w twych dłoniach czas je na proch pali…”

Nie mam czasu, muszę iść dalej, mijać ludzi, którzy jeszcze dwa dni temu chodzili tymi ulicami. Dziś leżą równo poukładani obok siebie. Zastygli, z przerażeniem w oczach i pokrytymi pyłem ustami. Za parę dni spoczną w tej ziemi na której się wychowali i którą tak kochali. Tu leży chyba cała rodzina, rodzina z której nikt nie ocalał i na której grobie nie będzie miał kto zapłakać…

„Ból daleki, nie zrozumiany nigdy do dna …”

Ktoś mnie woła. Podnoszę się i biegnę w stronę dwóch czarnoskórych mężczyzn odrzucających gruzy. Mają skrwawione koszule, jeden z nich płacze. Słyszę ochrypły głos uwięzionej pod szczątkami swojego domu kobiety. Chcemy podnieść kamień, lecz jest zbyt wielki. Płaczący mężczyzna, modli się i błaga, żebym coś zrobił.  Skręcam szybko w następną ulicę i proszę ludzi o pomoc. Nikt nie chce ze mną iść, muszą wyciągać spod gruzów swoje żony, dzieci, ich opłakiwać. Wracam do tamtych mężczyzn. W powietrzu unosi się pył, nie słyszę już głosu tamtej kobiety. Nie wiem co powiedzieć. Odchodzę.

  „…krzyczało dziecko, może ptak,z którego ktoś wyrywał życie…”

Mała dziewczynka stoi sama i ściska mocno swoimi czarnymi, pulchnymi rączkami jakiś przedmiot w prawej dłoni. Jej czarne włoski oblepia krew z niewielkiej rany na czole. Stoi i patrzy na pogodną twarz swojej mamy ubranej w żółtą sukienkę. Zastanawia się, dlaczego mamusia w środku dnia zasnęła… Jeszcze nie wie, że w niedzielę ostatni raz były razem w kościele, wczoraj z jej ust usłyszała ostatnią kołysankę, dziś rano zobaczyła jej ostatni uśmiech… Jakaś kobieta podchodzi do niej i zaczyna wypytywać o rodzinę. Uspokaja dziewczynkę, obiecuje, że mamusia się obudzi…

 „Jakże ty, jeszcze, zmiażdżony w tłumie,imieniem swoim nazwać chcesz ciało…”

Mijam starszą kobietę, która w ramionach tuli mężczyznę w swoim wieku. Śmieje się, chwyta mnie za rękę i mówi, że Bóg jest wielki, że ocalił ją i męża. Moje usta wykrzywiają się w coś na kształt uśmiechu. Szybko się żegnam. Nie mogę patrzeć w jej oczy pełne szczęścia. Za rogiem ludzie płaczą, szukają bliskich. Nie mieli w ustach wody od kilkunastu godzin, wszędzie jej brakuje. Dźwięk karetki odbija się głośnym echem na kilkaset metrów. Pomagam opatrywać rany, chodzę wśród gruzów i nasłuchuje czy nikt nie woła pomocy. Odpowiada mi cisza.

Kiedyś powiedziałeś: „Ja jestem z Wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata”. Mijając ruiny domów, przepraszałem Cię za to, że wtedy zwątpiłem. Zabrałeś wielu tych, którzy w nich mieszkali, ale pozwoliłeś tym, co przeżyli zrozumieć jak cenny jest dar życia. Teraz stoję i patrzę w pogodne niebo.

 

Beata Chuchra