„50 twarzy Greya” – tak, ale tylko przy pełnej widowni
W piątek – na jarosławskiej premierze – „Greya” oglądała cała sala i balkon. A oglądanie filmu przy pełnej widowni rządzi się swoimi prawami.
Gdybym miała streścić dwie godziny siedzenia w kinie, gdzie bilety zostały kompletnie wyprzedane, to powiedziałabym, że cały film składał się z niemających prawa wydarzyć się w prawdziwym życiu rozmów i seksu.
Narzuca się pytanie: dlaczego oglądanie filmu przy pełnej widowni rządzi się swoimi prawami? Dlatego, że gdybyś oglądał ten film sam, to dialogi wydałyby ci się wyjęte z Harlekina. Tanie i tandetne. ( – Nie jestem dla ciebie odpowiedni. Muszę cię zostawić. – Ależ Christian co ty wygadujesz…) Zanudziłbyś się na śmierć przed ekranem monitora, z popcornem na kolanach. Albo nie daj Boże zacząłbyś się ślinić, z dziewczyną przy boku, gdy Anastasia paraduje naga w „Pokoju zabaw”. Jednak przy pełnej publiczności, gdy w tłuszczy jesteśmy jednym, podchwytujemy pojedynczy śmiech i śmiejemy się wszyscy. Na widok nieogolonych nóg głównej bohaterki, jak jeden mąż mówimy ughh… I może dlatego film wydał mi się wyjątkowy. Przez ten kwik, chichot, ryk na sali.
Początkowo był szok. Film romantyczny zamienia się w komedię. Później już tylko dobra zabawa. Ze scen filmowych, z pustych dialogów, z dziwacznych historyjek.
Chyba zacznę częściej chodzić do kina.
Zasmucił mnie fakt, że w całym filmie nie mogłam dopatrzeć się fabuły. Coś, co by do czegoś doprowadzało. Pod sam koniec filmu zaczęłam zauważać pogłębienie relacji, powstający problem, który daje nadzieję na „o matko, w końcu coś się zacznie dziać”, ale jednak urywa się razem z zamknięciem windy. Twórcy każą sobie poczekać do lutego 2016 roku na kontynuację.
Ocena na Filmwebie 4/10 i serduszko. Ocena za ludzi, co kisili się na parterze i balkonie. Na każdym wolnym miejscu.
Ocena, bo coś było na temacie. Tak spójnej, zjednoczonej i jednogłośnej widowni nigdy wcześniej nie widziałam.
W.M