Archiwum

Radiowa złota rączka

Od lat związany z radiem. Debiutował w RMF FM. Dziś jest uznanym dziennikarzem Radia Zet – reporterem oddziału krakowskiego. Laureat nagrody Grand Press w kategorii reportaż radiowy. Tak w skrócie można przedstawić naszego rozmówcę Marcina Kubata – prywatnie szczęśliwego ojca dwóch córeczek.

Ile miał Pan lat, gdy zaczął myśleć o zostaniu dziennikarzem?

W podstawówce byłem już przekonany o tym, że chciałbym pracować w radiu. I zaraz wyjaśnię na czym polegał mój błąd. Na początku szukałem szkoły radiowo – telewizyjnej. No i w końcu znalazłem, w Polsce były takie dwie – pod Warszawą i w Katowicach. Wydawało mi się, że są to miejsca, w których o dziennikarstwie nie tylko się mówi, ale jest dużo ciekawych zajęć. Zdałem egzamin, dostałem się do technikum radiowo – telewizyjnego… któro było po prostu technikum mechaniczno – technicznym. Miejscem, gdzie się mówiło o układach scalonych, miernictwie, elektronice etc. Męczyłem się pięć lat, a zapachu lutownicy i tego warsztatowego smrodu nie zapomnę. Bardzo cierpiałem przez te 5 lat, ale było za późno żeby się wycofać. Przez przedmioty zawodowe ledwo przebrnąłem.
Moim ulubionym przedmiotem został język polski. To był mój lek na całe zło. Pozwalałem sobie na różne osobiste wtrącenia w pracach pisemnych. Moja polonistka też ceniła własne zdanie i może dlatego świetnie się rozumieliśmy.

Ale chyba nabył Pan jakieś przydatne umiejętności?

Wszyscy chcieli, żebym naprawiał im telewizory albo radia. Ja nie umiałem, bo wcale mnie to nie kręciło. Chciałem być w radiu, ale jako żywy człowiek a nie tranzystor.
Po maturze wybieraliśmy studia. Ja wybrałem politologię dziennikarską, kolega filozofię. Następnego dnia obaj zostaliśmy wezwani do dyrektora. Wziął nas na poważną, męską rozmowę i zapytał wprost czy wiemy co robimy. Mieliśmy jeszcze raz przemyśleć sprawę. W końcu z całej naszej klasy – 31 osób – 29 wybrało gliwicką Politechnikę. Zdania nie zmieniliśmy i nie żałujemy. A nabyte umiejętności? Poznałem trochę śląską gwarę.

Czego można nauczyć się na dziennikarskich studiach?

Studia były mało praktyczne. Nie wiem jak jest teraz. Może się to zmieniło, jest więcej oczekiwanej praktyki. Za moich studenckich czasów wykładowcami – praktykami byli redaktorzy naczelni np. z lokalnych gazet i robili nam suche wykłady. Absolutnie nieciekawe. Ziewać się chciało. Miałem poczucie straconego czasu i zwiałem po 1 roku studiów po nauki do prawdziwego radia. Po 2-gim roku studiów tam już zostałem (RMF Częstochowa), praktyki zamieniły się w stałą pracę i tak jest do dziś. Jedynie kolor mikrofonu się zmienił i adres redakcji na ZET.
Studia dziennikarskie dziennikarstwa mnie nie nauczyły. Jedyne zajęcia dziennikarskie, jakie pamiętam to przedmiot o nazwie – kultura języka polskiego. Uczyliśmy się czytania, intonacji tekstu i tylko to zapamiętałem. A całej reszty – podejścia do tematu, realizacji i w końcu formy – jak o tym ciekawie w radiu opowiedzieć – uczy redakcja. Fajnie jest mieć jakąś wiedzę specjalistyczną – ekonomię, prawo, medycynę, psychologię – coś takiego co pomoże potem w tym fachu. Łatwiej mają dziennikarze z konkretnym a nie ogólnym przygotowaniem. Na pewno dziennikarze – prawnicy w mig połapią się w skomplikowanym uzasadnieniu sądowego wyroku. Inni, ci na gościnnych sądowych „występach” muszą dopytywać i upewniać się, a czas ucieka, serwis o pełnej coraz bliżej.

Miał pan jakiegoś idola, guru, na kim się wzorował?

Tak. Reportera wojennego Waldemara Milewicza. Do dziś pamiętam jego relację bodajże z Belgradu. Stanął przed kamerą, jednocześnie uchylając się przed kulami lecącymi ze wszystkich stron. Przeszły mnie dreszcze po plecach kiedy to oglądałem. Dla mnie, gdy miałem tych naście lat był to mega wyczyn. Ale nie chciałem być taki jak on. To ryzyko, jakie podejmował nie było dla mnie. Natomiast sposób w jaki o tym opowiadał, wtedy był dla mnie oszałamiający.

Dlaczego radio, a nie telewizja?

W radiu nie trzeba się na co dzień golić czy chodzić w krawatach. Za to można biegać w sandałach, wykluczone jedynie krótkie spodenki. Radio jest po prostu wygodniejsze. Łatwiej namówić kogoś na rozmowę, znacznie częściej ludzie uciekają przed kamerą niż przed radiowym mikrofonem. Poza tym radio jest „swoje”. Jestem sam jedną drużyną, za wszystko sam odpowiadam. A w telewizji jest już inaczej. Nie wszystko od ciebie zależy, liczy się zespół. A ja jestem trochę indywidualistą. Nie ukrywam, że telewizja też może być wciągająca. Żadnych epizodów z nią nie miałem. No, jakieś próby, testy owszem były, skończyło się na tym. Ale kto wie jak będzie kiedyś. Może dotrze do Polski standard telewizji typu BBC czy CNN, gdzie prowadzący programy informacyjne mają 60 lat. Mam jeszcze dużo czasu… zdążę się załapać i odpowiednio posiwieć (śmiech).

Ma Pan jakieś cechy, które przeszkadzają w wykonywaniu tego zawodu?

Co mi przeszkadza? Nie wiem. Może czasem jestem za mało zadziorny, mógłbym trochę więcej wycisnąć z rozmówcy, zadać mu mocniejsze pytania. To chyba wada mojego charakteru. Bardzo dbam o formę radiową, lubię się nią bawić, żeby było jakoś inaczej, po mojemu, z puentą, czasem zabawniej jeśli temat na to pozwala.

Co jest według Pana najtrudniejszego w tym zawodzie ?

Po 15 – stu latach wszystkiego już spróbowałem i nic nie wydaje mi się takie arcytrudne. Na pewno niespodzianki z ostatniej chwili mogą być zaskakujące. Nie wierzyłem do niedawna, że można o czymś mówić przez kilka minut, w ogóle tego nie obserwując. Taka sytuacja spotkała mnie podczas pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu. Nie dało się podejść bliżej z mikrofonem, bo tracił zasięg z wozem transmisyjnym. Efekt był taki, że widziałem wielki, piękny krzew i minimalnie, że coś się działo przed kryptą. Natomiast musiałem opowiadać i to przez kilka ładnych minut. To była ekstremalna sytuacja. Uratował mnie kolega z wozu transmisyjnego, bo miał przed sobą mały telewizorek. On mi przekazywał do słuchawki, co widzi, a ja w tym samym czasie mówiłem o tym na antenie. Ogromnego stresu przy tym nie było. Przede wszystkim dlatego, że to wydarzenie gdzieś tam wewnętrznie wyciszało.

Jakie są wady i zalety tej pracy?

Trzeba być przygotowanym na wezwanie praktycznie o każdej porze dnia i nocy. To jest służba 24 godziny na dobę. Nie ma znaczenia czy są święta. Telefon ma być przy uchu. Dajmy przykład: zderzają się pociągi pod Szczekocinami i czy masz wolne czy nie, natychmiast wsiadasz do samochodu i jedziesz. A wtedy cokolwiek masz zaplanowane na następny dzień upada czasem w sekundzie. Ale to jest taki rodzaj pracy i każdy o tym wie, więc tutaj nikt nie robi sobie z tego powodu zmartwień. Plusy są takie, że poznajesz mnóstwo osób. Miło było np. usiąść w mieszkaniu Czesława Miłosza i z nim porozmawiać. Miło jest podejść do Adama Małysza i zagadać „Cześć Adam, co u ciebie?”. On nie ucieknie, nie potraktuje jak zagorzałego fana. Czy umówić się z Agnieszką Radwańską. Była raz w naszym krakowskim studiu i już po rozmowie, dałem Agnieszce jedną z naszych radiowych płyt. Czytała listę piosenek i jednocześnie szła w wysokich szpilkach. Nie zauważyła małego schodka i mocno się potknęła. To było na chwilę przed rozpoczęciem nowego sezonu. Gdyby skręciła kostkę, już pewnie bym nie żył. (śmiech)

Dba pan w jakiś szczególny sposób o swój głos?

Nie. Absolutnie. Niestety mam słaby głos, podatny na wszelkie infekcje. Ale nie, nie noszę szalika zimą. W poprzednim radiu czytałem od rana do wieczora. Po 2 latach się okazało, że podczas minutowego serwisu miałem 3 różne intonacje głosu. Fachowiec nazwał te dolegliwość rozdwojeniem strun głosowych. Lekarz wyłączył mnie na pół roku z pracy. Seria zastrzyków, potem dodatkowe zabiegi, nawet prądem mnie traktowali ale od tamtej pory nic się nie dzieje. Pomogło. Teraz trochę się oszczędzam, nie naczytuję tekstu kilka razy. Nie piję też surowego jajka, co podobno służy radiowcom.

Dlaczego Kraków?

To też przypadek, jak z resztą wiele w moim życiu. A podobno nic nie dzieje się przypadkowo. Kiedyś Radio Zet szukało reportera. Ja wtedy pracowałem w innym radiu, ale chciałem się rozwijać, bo tam już troszkę utknąłem. Zawsze byłem ambitny, chciałem robić coś więcej. Zadzwoniłem do Radia Zet. Od tak po prostu, nagły przypływ emocji. Numer znalazłem w książce telefonicznej. I chyba byłem bardzo zdecydowany, bo poprosiłem o rozmowę z panią Prezes i od razu mnie połączono. Wtedy radio po śmierci Andrzeja Wojciechowskiego prowadziła jego żona Dorota. W momencie, kiedy usłyszałem jej głos w słuchawce zdałem sobie sprawę co zrobiłem, trudno było się wycofać. Poprosiła mnie o wysłanie taśmy z moim nagraniem. Rzeczywiście wysłałem i po 2, 3 miesiącach odezwało się Radio ZET. Nie mieliśmy jeszcze komórek, więc szefowa informacji dzwoniła do redakcji w Częstochowie. Przedstawiała jako Paulina, moja koleżanka. Nikt nie podejrzewał, że tak naprawdę to rozmawiam z moją przyszłą szefową. Miałem być reporterem w Warszawie. Wolałem gdzieś bliżej rodzinnej Częstochowy i tak od 12 lat jestem w Krakowie.

Ma pan czasem momenty kiedy chce zrezygnować i zająć się czymś innym?

Czasem, gdzieś się wybieram z córkami, a tutaj nagle coś wypada i wracamy. Jednak i z tym dziewczyny już się oswoiły. Chwilami chciałoby się mieć taką pewność urzędnika, ma się 8 godzin i po pracy nie drżysz, że coś się wydarzy. Jednak po latach można się i do tego przyzwyczaić. A będąc urzędnikiem pewnie za długo przy biurku bym nie posiedział.


A w wolnych chwilach….

Mamy takie swoje ulubione miejsca w Krakowie. Mamy swoje lody, na gorącą czekoladę idziemy do Rynku. Jeśli do kościoła to do Dominikanów. Jak na rower to do Lasku Wolskiego i tam siedzimy cały dzień. Jak na rolki to okolice Kolnej tam jest tor kajakarstwa górskiego i są świetne warunki na czynny odpoczynek. Lubię pojechać na Kopiec „Kopciuszki”, znaczy Kościuszki. Pomyliłem się celowo. Marysia, moja starsza córka mając trzy lat tak nazwała Kopiec i dla nas tak już zostało. Nie wiem czy wiecie, ale Kościół w Krakowie może być też „Wariacki” a nie Mariacki, a w Zakopanem są „Kroplówki” zamiast Krupówek. Na Tomasza i na Brackiej jest taki klimat, że mógłbym siedzieć godzinami.