Archiwum

Przez śmierć do nieśmiertelności

Hendrix, Joplin, Morrison, Cobain, Winehouse. Sława, narkotyki, przedwczesna śmierć. Wszyscy byli ofiarami swoich czasów. Wszyscy rozstali się z życiem w wieku 27 lat. Zrobili to, by zapewnić sobie miejsce na liście artystów najlepiej sprzedających się po śmierci, kir na wytwórni płytowej czy-w przypadku Amy- większą liczbę fanów na facebooku? Niekoniecznie.

Poprzez swoją śmierć wytknęli błędy całemu światu, a raczej temu, co zrobiliśmy z nim my – ludzie.  W świecie, w którym wszystko jest na sprzedaż, a wojna, morderstwo i śmierć to tylko terminy zasłyszane w wieczornych wiadomościach, nie ma miejsca na piękno. Idealizm to idea archaiczna, komercja wdarła się we wszystkie sfery naszego życia.

Śmierć „osoby ze świecznika” to często jedyny sposób by zrobić dziurę w ogólnej świadomości. Dziurę, w którą ktoś spojrzy i się przerazi. Bo śmierć to ostatnia rzecz, której nie da się sprzedać. Choćbyśmy opakowali ją w najdroższy papier, poświęcili jej okładkę Times’a i najbardziej widoczne miejsce w dziale muzycznym Media Markt, śmierć pozostanie śmiercią…

Leki na całe zło

3  lipca 1969 roku Brian Jones zapoczątkował serie mniej lub bardziej tajemniczych śmierci osób z bohemy artystycznej Hollywood.  Wydawałoby się, że lista „przyjętych” do klubu 27 zamknęła się w 1994, wraz ze śmiercią Kurta Cobaina.  Nie  ma się jednak czego obawiać – Amy Winehouse nie otworzyła jej na nowo. Była prawdopodobnie jedyną współczesną artystką przed dwudziestym ósmym rokiem życia,  którą z młodymi bogami Hollywood łączą nie tylko sex, drugs and rock’n’roll, ale również talent i niesamowita wrażliwość, która nie pozwalała jej na dostosowanie się do panujących realiów.  Do tego doszły problemy osobiste, od których ucieczki szukała w alkoholu i narkotykach.

A te od zawsze były integralną częścią wielkich artystów.  Największe dzieła muzyczne powstawały pod wpływem używek. Gdyby nie one, Beatlesi nigdy nie przedstawiliby światu Sierżanta Pieprza, a na niebie nie byłoby ani Lucy, ani diamentów. Jim Morrison raczyłby nas kawałkami w stylu Touch me, a Bob Dylan nie napisałby genialnych tekstów, dzięki którym jest jednym z faworytów do Literackiej Nagrody Nobla.  Od narkotyków nie stronili również Stephen King czy Vincent van Gogh.  Edgar Allen Poe, amerykański poeta znany z wielkiej wrażliwości, zmarł pijąc.. na umór. Podobna śmierć spotkała Ludwika van Beethovena, którego w wieku 57 lat dopadła marskość wątroby, spowodowana destrukcyjnym trybem życia.  Alkohol i narkotyki wykończyły również słynnego włoskiego malarza Modiglianiego, a walijski poeta Dylan Thomas zmarł w skutek przedawkowania alkoholu i środków farmakologicznych.

Stowarzyszenie umarłych bogów

Klub 27 to nie fatum. Wielcy artyści umierali bądź ginęli zarówno przed jak i po trzydziestce. A że swego czasu było ich naprawdę wielu, nic dziwnego, że część z nich „trafiła” w „magiczny wiek dwudziestu siedmiu lat”. Dla przykładu: Sid Vicious, ikona punk rocka, zmarł o sześć lat za wcześnie, by zostać członkiem legendarnego klubu. Pierwszy kinowy buntownik, James Dean, rozstał się z życiem przed dwudziestymi piątymi urodzinami. W wieku 33 lat odszedł piosenkarz Elliot Smith, uważany za jednego z najwybitniejszych twórców amerykańskiej sceny muzycznej lat 90. O dwa lata młodszy był Jeff Buckley, kiedy w tajemniczy sposób zniknął w falach oceanu. Wymieniać można by długo. Jedno jest pewne – ani Elvis, ani John Lennon czy Freddie Mercury nie zmarli trzy lata przed trzydziestką. Czy umniejsza im to jako artystom? Śmiem wątpić…

Choć często to narkotyki i alkohol były bezpośrednią przyczyną zgonów w Fabryce Snów, prawdziwej przyczyny trzeba szukać głębiej. A jest nią wrażliwość, czyli coś, co powinien posiadać każdy człowiek. Jednak prawdziwy artysta musi mieć jej nadmiar, tak, by móc dzielić się nią ze światem.

23 lipca 2011r. świat obiegła wiadomość o śmierci Amy Winehouse. „Była nadwrażliwa, nie radziła sobie”- jakże często słyszę to zdanie. „Tak, a Picasso i Salvador Dali mieli zbyt bujną wyobraźnię” – ripostuję w myślach…

Patrycja Wieczorkiewicz