Publicystyka

He is the best at what he does, and what he does isn’t very nice

Dzisiaj triumfy na ekranie święcą Avengers, Spider-Man i Aquaman (ciekawych czasów dożyliśmy), a o X-Menie to już nikt nie pamięta. W sumie ciężko się dziwić, bo to, co teraz z tym robi Fox, prosi o pomstę do nieba. Dobrze, że prawa do tej marki przejął właśnie Disney. Liczę, że Kevin Feige zrobi z tym porządek. Nie zmienia to jednak faktu, że to na mutantach właśnie opierała się duża część mojego późnego dzieciństwa. Oglądałem filmy non stop i chociaż dzisiaj nie czuję chęci do nich wracać, to nie da się ukryć, że po niewielkiej części ukształtowały mnie one jako osobę. 

Aczkolwiek nie ma się co oszukiwać, w tych filmach był Wolverine. I to mi wystarczyło.
Nie będę ukrywał, mały ja był wielkim fanem Rosomaka i uwielbiał nawet takie cuda kinematografii jak „X-Men Origin: Wolverine”, albo „The Wolverine”. Duży ja już wie, że te filmy to gnioty, ale małemu ja to nie przeszkadzało. Dlaczego? BO GROŹNY, ZABIJAŁ WROGÓW, MROCZNA PRZESZŁOŚĆ i tak dalej. To był ten okres, kiedy szalałem za postaciami dla „dojrzałego odbiorcy”, bo były dla mnie dużo bardziej interesujące niż taki Superman. Miałem wtedy genialny pomysł, aby stworzyć komiks, w którym wszyscy bohaterowie zostali wyłapani i uwięzieni, a ich jedynym ratunkiem byli: Blade, Punisher, Daredevil, Venom, Deadpool, Elektra, Ghost Rider i oczywiście Wolverine, a tytuł by brzmiał Assassins of Evil… podstawówka to jednak były piękne czasy, a Wolverine na papierze to właśnie idealna postać dla takich dzieciaków zajaranych testosteronem. Tylko mi nie wmawiajcie, że tak nie mieliście, bo mieliście, a może nawet nadal macie, bo ten tak zwany nastoletni bunt ukazuje się pod wieloma postaciami. Picie alkoholu, oglądanie filmów dla dorosłych, przeklinanie i myślenie, że to jest dojrzałe. Ja na szczęście mam to już za sobą, a przynajmniej mam taką nadzieję, ale mimo to nadal pałam sympatią do gościa z pazurami. I to nie tylko przez sentyment.

Wpierw może jednak oświecę niezaznajomionych w sprawie, kim jest ów Wolverine. W skrócie: bohater Marvel comics, mutant z Kanady z pazurami, ma silną regenerację ran (tak zwany healing factory) oraz wyczulone zmysły. Jest starszy, niż wygląda, a konkretnie ma spowolniony proces starzenia się. Brał udział w II Wojnie Światowej, a później, wbrew jego woli, w eksperymencie zwanym Broń X, dano mu szkielet z niezniszczalnego metalu o nazwie adamantium. Potem stracił pamięć, dołączył do X-Men i uczy w szkole dla mutantów (w której to właśnie rezydują
X-Men). Pierwotnie nazywał się James Howlett, ale obecnie nosi imię Logan. 

No… skoro już to mamy z głowy, mogę odpowiedzieć na pytanie, dlaczego wciąż uważam Logana za barwną i interesującą postać. Chociaż jakby się zastanowić to moje streszczenie już trochę w tym pomogło, ale nie do końca. Jak już wspomniałem, początkowo był to dla mnie bohater, który wyróżniał się tym, że jest brutalny, poważny, tajemniczy i to było dla mnie fajne, ale z biegiem czasu zacząłem na niego patrzeć z innej perspektywy. Dla lepszego zobrazowania cofnijmy się w czasie.

Cartoon Network (każdy wie, co to jest Cartoon Network) emitował swego czasu taką kreskówkę o nazwie „X-Men Ewolucja”. Zdradzę wam, że był to serial o X-Men i swego czasu bardzo lubiłem, aczkolwiek oglądałem wtedy to tylko na Youtube, bo szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem, aby CN czy inny kanał to kiedykolwiek emitowało, nie wiem czemu. I w tym programie był oczywiście Wolverine (zaskoczeni, prawda?) i według mnie to najlepsza adaptacja tej postaci, jaka kiedykolwiek zawitała na ekrany, z całym szacunkiem dla Hugh Jackmana, który grał go 17 lat. Z początku był dokładnie taki, jak widzą go dzieciaki. Postura jak z filmów o rewolwerowcach, milczący, z tajemnicami, ale też przy tym przyjaźnie nastawiony. I tak przez jakiś czas aż dochodzimy do jedenastego odcinka trzeciego sezonu. Logan prowadzi trening z młodymi mutantami, ale przerywa im Nick Furia (tak, przetłumaczyli jako Furia). Okazuje się, że jakaś agencja wojskowa próbowała odtworzyć Broń X, korzystając z DNA oryginału, ale tym razem miał być wyhodowany od zera. Obiekt nosił nazwę X-23 i jak się dowiadujemy, zbuntował się i uciekł, a jako że od dziecka było szkolone na zabójcę, stanowiło zagrożenie, mimo iż jest tylko nastoletnią dziewczynką. Co ciekawe, udała się do siedziby X-Men, szukając tego, którego obwiniała za całe swoje życie. Gdy w końcu dochodzi do konfrontacji, Wolverine zaskakuje przeciwnika, bo zamiast z nią walczyć, przytula ją i namawia, aby się wypłakała, gdyż jest jedyną osobą, która rozumie co przeszła, bo przecież sam tego doświadczył.

Może to brzmieć banalnie i ckliwie, ale pasuje to do bohatera, jakim jest Logan, gdyż w ciągu swojego długiego życia, przeżył całą masę gówna. Jednakże odnalazł swoje miejsce oraz cel w życiu. Od włóczęgi, przez broń kończąc na nauczycielu w szkole dla zmutowanej młodzieży, który dałby się zabić dla bezpieczeństwa swoich uczniów. I ten konkretny odcinek serialu po prostu wrył mi się w pamięć, bo poza tym, że świetnie pogłębia postać Wolverine’a, to jeszcze pokazuje, jak ważne w życiu każdego człowieka jest posiadanie kogoś, na kim można się oprzeć. Zresztą po tym serialu X-23 trafiła do świata komiksu, a w 2017 powstał uznany przez krytyków film „Logan”, który korzystał z tego motywu, chociaż w inny sposób. Niestety serial, poza jednym epizodem, niespecjalnie kontynuował ten wątek, bo dziewczyna uciekła i nie wróciła. Szkoda.
Oczywiście, Wolverine to postać fikcyjna, która powstała po to, aby zachęcić dzieciaki do kupowania komiksów z X-Men, ale jakby nie patrzeć po części się na nim wychowałem oraz reprezentuje dla mnie tę potrzebę posiadania rodziny (w jego przypadku to X-Men). Aczkolwiek przyznam się, że nie czytałem za wiele komiksów z jego udziałem. Zamiast kupować klasyki wolę śledzić na bieżąco nowe serie, najlepiej te wydawane w Polsce, a jako że nie płacą mi za chodzenie do szkoły, staram się upewnić czy w ogóle warto po jakąś sięgać. I intuicja mi podpowiadała, że te z Wolverinem lepiej sobie odpuścić. Do teraz.

Tak się składa, że niedawno (dokładnie 27 lutego) Egmont zaczął wydawać serię komiksową o niezbyt dźwięcznym tytule „All-new Wolverine” Toma Taylora w ramach Marvel Now 2.0. To skłoniło mnie, aby stworzyć tekst, który w tej chwili czytacie. Na polskie wydanie komiksu czekałem dosyć długo, dwa lata zdaje się i jak możecie się domyślić po tytule, głównym bohaterem jest dobrze nam znany Wolverine, ale jak zdradza nam okładka, wcale nie tak dobrze znany. Logan nie żyje. Jak do tego doszło? To, szczerze mówiąc, nie specjalnie mnie interesuje. Ciągle ktoś w tych komiksach umiera, a później wraca do życia i to nie jest wyjątek. Natomiast w tej historii miano Wolverine’a przejęła… Laura Kinney… niegdyś X-23.

Od razu powiem, że lektura dostarczyła mi dokładnie tego, czego chciałem. Jeśli czytaliście moją recenzję „Into The Spider-Verse”, to możecie kojarzyć, że określiłem komiksy superbohaterskie jako takie telenowele, w których może zdarzyć się wszystko. I „All-New Wolverine” jest dokładnie taką telenowelą. Laurę, która jest „klono-córką” Logana, także sklonowano, oczywiście po to, aby stworzyć broń. Oczywiście te klony nie chcą być bronią, oczywiście wojsko chce mieć nad nimi kontrolę i oczywiście główna bohaterka chce im w tym przeszkodzić. Historia zatoczyła ładne koło, jednakże fabuła, chociaż sympatyczna, to tutaj kwestia drugorzędna. Główne skrzypce grają tytułowe cztery siostry („Cztery Siostry” to podtytuł pierwszego tomu), ich wzajemne relacje oraz rozwój i pod tym kątem książka absolutnie błyszczy. Z bohaterek bije taka charyzma, a ich dialogi są tak dobre, że nie można ich nie lubić (chyba że jesteś jednym z tych ludzi, którzy uważają, że kobiece bohaterki to przejaw poprawności politycznej i feministycznej propagandy, ale wtedy jesteś po prostu idiotą). Jednakże, oprócz klonów w kadrach przewijają się też inne postacie jak np. Angel z X-Men, albo na pewno dobrze znany wam Doctor Strange. To jest oczywiście duża zaleta „łączonego uniwersum”, że jest „łączonym uniwersum”. Wiadomo, fajnie patrzeć jak dwie postacie, które lubisz, spotykają się ze sobą, nawet jeśli nie koniecznie do siebie to pasuje, ale wtedy jest też to poczucie ogromu tego świata i tego, że każdy w nim żyje po swojemu i coś robi. Co doprowadza do takich sytuacji jak walka na ulicach miasta z potworem z szafy czarodzieja, którą nie wiedzieć czemu ktoś trzyma tak po prostu w salonie. Czy nie mówiłem, że tutaj może zdarzyć się wszystko? Komiks jest tego świadomy i przez to nie brakuje w nim komedii, a jeśli chodzi o humor, to rewelacyjną postacią jest Gabby, najmłodsza z klonów, która promieniuje swoją dobrocią i optymizmem tak bardzo, że nawet Batman zapomniałby, że kiedyś ktoś mu tam umarł.
Nawiązując jeszcze do tematu głównego, „All-new Wolverine” to też swego rodzaju hołd dla starego Logana, bo choć nieżywy, to jednak obecny. Już na pierwszych stronach nieprzytomna Laura ma retrospekcję ze swoim ojcem, który jest dla niej drogowskazem, wskazówką jak ma kontynuować jego dziedzictwo. Głównym celem protagonistki nie jest być tak jak jej poprzednik, tylko być tak jak jej poprzednik by tego chciał. Aby kierowała się rozumem i miłością, a nie tak jak on agresją i żądzą zemsty. Zresztą, we wspomnianej retrospekcji pada piękny cytat odwołujący się oczywiście do kultowego zdania, które zawsze opisywało Wolverine’a: „Jesteś najlepsza w tym, co robisz, ale to nie znaczy, że koniecznie musisz to robić”. Nic dodać, nic ująć.

Aczkolwiek ten konkretny tom ma swoje problemy. Między innymi początek jest nie zbyt angażujący, fabuła w dużej mierze opiera się na ogranych motywach, a i sceny akcji są co najwyżej średnie. Poza tym rysunki, chociaż przyzwoite, to nie mają własnego charakteru, co szczególnie widać po okładce, która jest do bólu pospolita. Największy problem mam jednak z kostiumem głównej bohaterki, a konkretnie z maską. Jasne, jest to już kostium kultowy, ale trzeba to powiedzieć: ta maska jest okropna i pod tym względem jednak dobrze, że Brian Singer postawił na skórzane uniformy w filmach. Nie mniej da się przywyknąć, a ja z niecierpliwością czekam na kolejne tomy, bo to dla mnie ta kontynuacja tego konkretnego odcinka, której nie było.

Bonus

Skoro mówię teraz o komiksach i to o komiksach Marvela, to chciałbym skorzystać z okazji i zboczyć nieco z tematu rosomaków. Widzicie, 27 lutego Egmont wydał jeszcze jeden komiks, a konkretnie najlepszy komiks, jaki czytałem kiedykolwiek. Komiks wybitny i, o ironio, także pisany przez Tomka. Komiks o znanym, lecz niezbyt popularnym bohaterze. Komiks o nazwie „Vision”.
„Vision” Toma Kinga (Kinga, nie Taylora) opowiada o tym, jak to tytułowy bohater, członek Avengers oraz syntezoid, zamieszkuje na przedmieściach i próbuje żyć jak normalna osoba, razem ze swoją rodziną. Ręcznie stworzoną rodziną trzeba dodać. Prawdopodobnie znacie ten motyw, gdy to maszyna chce poznać sens człowieczeństwa i tak dalej. No to King wchodzi w te klimaty na całego bez żadnego wprowadzenia. Po prostu przy ulicy stoi sobie dom, w którym mieszka rodzinka syntezoidów (syntezoidy, nie roboty). Oczywiście, jak można się domyślić, nie wszystko idzie tak, jakby bohaterowie sobie tego życzyli, ale nie chcę zdradzać nic więcej, bo o ile przy „All-new Wolverine” nie czułem potrzeby zatajać żadnych informacji o fabule, tak tutaj historia to najjaśniejszy element całości. Bo oto dostajemy bezbłędny mix superbohaterskiego absurdu, mało miasteczkowego thrillera, love story, oraz dramatu rodzinnego, przede wszystkim dramatu rodzinnego, takiego, który to działa lepiej niż nie jeden film/serial.
Polecam praktycznie każdemu, nawet ludziom, którzy nie lubią superhero albo komiksów w ogóle. Jasne, autor czerpie z przeszłości bohaterów, ale po pierwsze: sama historia świetnie działa jako w pełni autonomiczne dzieło, spójne od początku do końca. Po drugie: genialną robotę robi tu narrator, który nie tylko buduje klimat, ale też płynnie dopowiada poszczególne informacje ważne dla historii. Ba! Jest tutaj postać, której praktycznie nie znałem, a autor w ciągu dwóch stron przedstawił mi ją tak dobrze, że nie tylko ją polubiłem, ale też poznałem ją lepiej niż nie jednego bohatera na przestrzeni całego filmu. Do tego dochodzą oczywiście piękne rysunki Gabriela Hernandeza Walta i Micheala Walsha, które idealnie pasują do sielankowej krainy przedmieść. I ta fenomenalna okładka Mike’a Del Mundo.

Prawdopodobnie brzmię trochę tak, jakbym to za bardzo zachwalał, ale uważam, że zasłużenie i muszę pochwalić Egmont, że zdecydował się wydać tę pozycję od razu w całości, zamiast dzielić na dwa tomy (kontynuacji nie ma). Żałuję tylko, że nie wydali w twardej oprawie, bo chętnie wydałbym dodatkowe dwie dychy, aby lepiej się prezentowało na półce, ale kto wie, może kiedyś zrobią dodruk.

Michał Dudek