Archiwum

Wykreślić wszystkie chwile, które nie pozwalają żyć

Zawsze był zamknięty jak puszka sardynek. A teraz jest jeszcze gorzej. Nie wie nawet jak się wyrwać z siebie. Wszystko jest w nim schowane, to wszystko co było. Czasem ma wrażenie, że także to co jest i co będzie. I że już się nie wyrwie. Zbyt trudno jest mu się otworzyć. Musiałby brać tak jak oni. Rodzice. Tak na odwagę. Ale nie chce, bo pamięta. Choć wtedy był jeszcze mały. Kiedy wszystko się rozsypało, jak biały proszek na stole. Kolejne elementy układanki.  Było ich ośmioro…

Z mamą zostało tylko dwoje rodzeństwa. Reszta rośnie gdzieś po „bidulach”. Woli nawet nie myśleć jakimi będą ludźmi. Ma na myśli to, co wszyscy mają jeszcze w głowie. Szkoda mu czasem, że się częściej nie widują. Ale to też przypomina im, to czego nie chcą pamiętać.

Ojca nawet nie zna. Zawsze był ojczym, więc nie potrafi określić znaczenia tej osoby. Ale nie ma o czym rozmawiać… Pozostał cieniem tego nieznanego i  nieobecnego, a do tego cieniem samego siebie. Za to matka jest dla niego życiem i to nawet nie w sensie urodzin. Ma w niej oparcie, jedyne jakie dostał kiedykolwiek od innych. Dzięki temu kilka razy przetrwał. Zawrócił z drogi bez wyjścia. To ona wyciągała do niego rękę. Nie zawsze tak było, bo nieraz sama już nie miała siły żeby pomóc choćby sobie.

Często zamyka oczy i myśli, czym w zasadzie jest miłość. Nie wszystko jest do zrozumienia. Po przebudzeniu stwierdza, że to uczucie to ściema… Bo miłość przegrała z narkotykami. Wygrała z nimi, dziećmi. Przegrała bez ich wiedzy, zgody, pomimo tego wszystkiego, co ważne. Pozostawiła pustkę. Taką pustkę, z którą nie można rozwinąć skrzydeł, z  którą się źle startuje w życie. Którą się potem wypełnia byle czym lub tym samym, czym się karmiło od dziecka. Niektórzy opisują, że to taka rana, ale to nieprawda. Bo kiedy jest rana to widzisz jak krwawi i znasz narzędzie, które ją zadało, widzisz powód i widzisz skutek. A to jest taka pustka bez winy. I to jest najgorsze. Coś tak wyrwane z ciebie, coś czego nawet nie możesz opisać.

Wszystko jest dla niego tak trudne. Bo wszystko to widział. Ale bardziej boli to czego już nigdy nie zobaczył. Tak nagle przyszedł ten najgorszy dzień w życiu. Kiedy zabrano go z domu. Od matki i od tego ojczyma. Długo trwało osłupienie. Skryte łzy. Tylko taki bunt nadal trwa. A może nawet każdego dnia  rośnie.

Tyle razy śniło mu się że dom dziecka to tylko zły sen. Że wraca do domu jakby wyszedł przed chwilą do sklepu. Że wraca, a ciepło zza drzwi rumieni mu policzki,a w serce wlewa się otucha. Ale on nigdy nie może domknąć tych drzwi. I szamocze się z zamkiem. A z domu ucieka ciepło. A on marznie. I się tak budzi.

Długo czekał na miłość… nawet nie wiedział jak bardzo jej pragnie… i przyszła w tej zwykłej dziewczynie z „bidula”. Oddał jej wszystko co miał. Całego siebie. Najprawdziwiej jak tylko umiał. Cóż z tego, że u niego więcej ciężarów niż zwiewnych wspomnień i słodkich uśmiechów. A wszystko co ma to serce na dłoni. Cały on, pogmatwany, poturbowany przez los. Lecz mimo to.. coś się w nim urodziło. Pierwszy raz w życiu. To było takie ciepłe obejmujące uczucie, jak z tamtego snu, kiedy wracał do domu.

 Znowu nie wyszło. Skończyło się smutno, w jednej chwili. Znów miłość się rozsypała, niemal z dnia na dzień. Niczym biała porcelana na posadzce. W biały ostry pył. Rzucona niepewną ręką jeszcze bardziej przestraszonej dziewczyny. Ona też zapewne nigdy tego nie zaznała. To, że dziś jakoś jeszcze żyje, to dzięki wyuczonej twardości, dzięki tym dniom w których nie płakała, dzięki momentom kiedy nie pamiętała. Kiedy walczyła i wygrywała ze słabościami wspomnień, z ciężkim życiem wyrzutka i z własnymi uczuciami.  W pierwszej chwili słysząc obco brzmiące słowa, osłupiała. A on wyznając miłość przestał być twardzielem z bidulka. A jej na moment otworzyły się rany, że to też można stracić i uciekła…

Teraz jest znowu sam. Codziennie rano pisze sobie na ręce skrót: NKTCK. Co to znaczy? „Na zawsze kocham tylko ciebie Karolina”. I bardzo żałuje słów: kocham cię! To jest świat pozornie twardych ludzi.. twardych dzieciaków po przejściach. Których nikt inny nie zrozumie. Im nikt nie mówi nic dobrego, nie przytula, nie głaska po głowie, nie bierze za rękę. Wszystkiego uczą się od zera.

Oprócz wyrytego długopisem tatuażu na ręce jest coś więcej… Jest to trwalsze od krwawych rysunków na skórze. Bo to jest wyryte życiem. Ważniejsze. Ma wyryte na sercu wielkie NIC. Czyli to wszystko czego nie zaznał. I to jest zapewne jego jedyna szansa. Tak czuje. Że może jeszcze zapełnić pustkę czymś co może teraz wydaje mu się tylko wyobrażeniem. Bo zaczyna wewnątrz od zera.

Czasem budzi się rano i zastanawia, po co jest mu to wszystko potrzebne? Po co te poszukiwania? Skoro prawie nic dobrego go nie spotkało. Skąd wie tak doskonale czego ma szukać i jak ma czuć. Tego nie rozumie. Jednak  nadal ma nadzieję, że jego życie i marzenia polecą jak ten biały dym do jego nieba i staną się dla niego jak narkotyk. Kiedy pragnienie życia będzie go ogarniać każdego dnia coraz mocniej. I kiedy wreszcie miłość złapie go w swoje sidła i już nie wypuści. Może nawet zostać największym ćpunem życia, a nawet innej opcji nie przewiduje. I na to poczeka…

A tymczasem skleja jakoś dzień z dniem, tuła się między lekcjami w szkole dla wyrzutków, z szybkim papierosem na przerwie, z tymi wszystkimi brudnymi ulicami wokół i stekiem bzdur, które tam od ludzi słyszy.

Z pewnością dla jego twardego i nieczułego świata, tych wszystkich niekochanych,  stanie się tylko wrażliwym frajerem i zapewne będzie musiał za to surowo zapłacić. Ale jakoś da sobie radę, jak zawsze. „To jego życie i jego marzenia”.