Archiwum

Przed studniówką. Po studniówce. My decydujemy tylko o tym jak wykorzystać czas, który nam dano.

Studniówka. Coroczne wydarzenie, odbywające się w większości szkół średnich. Fenomen tego dnia w moich rozmyślaniach, nie bierze się z ferii barw pięknych sukni na parkiecie i szkolnych przystojniaków w obłędnych garniturach. O nie! Na pierwszy rzut oka studniówka to coś przejedzonego. Duża część maturzystów czeka na nią niecierpliwie, odkąd tylko o niej usłyszeli. Opinie wydają się być jednak mocno podzielone.

Gdybym miała znaleźć wyrażenie opisujące wszystkie emocje z nią związane i tradycyjność tej imprezy, powiedziałabym, że bez wątpienia należy do Dekalogu Maturzysty. Tak, właśnie to wymyśliłam. Nie wiem czy ktoś już coś takiego stworzył. Lepiej by było gdybym jednak przedstawiła to szybciej. Wcześniej wspomniany Dekalog to zbiór rzeczy, które kojarzą mi się z całym okresem przedmaturalnym.

3-cia klasa liceum czy każdej innej szkoły ponadgimnazjalnej, to moment wejścia w dorosłość. Jednak nie tego prawdziwego. Chodzi mi o ten myślowy, taka ułomna dorosłość. Kończymy osiemnaście lat. Robimy prawo jazdy. Pijemy pierwszy alkohol, palimy pierwsze papierosy. Spróbowanie tych rzeczy jest niesamowicie ważne. Wchodząc w dorosłość, zmieniamy swoje poukładane dotąd w szufladach wartości i priorytety. Robimy remanent. Liczymy ile zyskaliśmy na opuszczaniu lekcji, oszukiwaniu rodziców czy traceniu wolnego czasu na bezwartościowe osoby. Paląc papierosa, nie myślimy już o tym, co zrobimy, gdy mama wyczuje, że paliliśmy, ale czy opłaca się to robić. Papierosy kosztują, zdrowie nie będzie przecież wieczne. Pojawią się zmarszczki, kaszel palacza, żółte zęby.

Może to prawdziwe, ale potrzebne. Dorosłość to przymusowe wyrzeczenie się własnych wartości na rzecz innych. W głębi serca czujemy, że te zmiany są potrzebne. Natura ludzka nie lubi zmian. Zmiany powodowane są jakimiś czynnikami. Skoro coś, co było kiedyś dobre zamieniamy na inne, to w 50% może to okazać się niewłaściwe.

To przeraża. Pamiętam pierwszy w życiu moment, kiedy pomyślałam, że życie mi się posypało. Kasia, pewna tego, co chce w życiu robić, miała iść do klasy biologiczno-chemicznej. Nie wyszło. Trafiła do klasy całkowicie odmiennej. Mimo tego, że sama myśl o wystąpieniach nawet przed własną klasą sprawia, że boję się ruszyć, coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to przeminie. Wszystko przemija. Za parę lat nie będzie ze mną nauczycieli, którzy będą mnie prowadzić niemalże za rękę przez świat. Zostanę tylko ja i moje umiejętności.

To ostatnie chwilę, kiedy mogę popełniać błędy. Błędy, które kształtują mnie, jako człowieka. Pomyłki, z których jestem samoczynnie usprawiedliwiana.

Nie mam osiemnastu lat, lecz mimo to, ten czas sprawia wrażenie niezwykle ekscytującego okresu. Myślimy, że cały świat stoi przed nami otworem. I jest to prawda. Jednak jest to ostatni moment, kiedy możemy czuć się podludźmi.

Czujemy się podludźmi i większości (prócz nielicznych jednostek, różni ludzie, różne wartości), jest nam z tym cudownie. Jesteśmy podludźmi, czyli ludźmi pod ludźmi. Kim są, więc ci nadludzie?

Niesamowitymi osobami. Naszymi motywatorami, podparciami w najtrudniejszych okresach. Jedynymi osobami, których się nie wstydzimy i przy których się nie wstydzimy. Ludźmi, którzy nas wychowywali i będą ten proces kontynuować. Osobami, którzy pomagali nam z matematyką, dzwonili do wychowawców, z prośbą o usprawiedliwienie dnia, kiedy ten wielki pryszcz nie zachęcał do pójścia do szkoły. Rozumieją nas, bo to my jesteśmy ich kalkami. Ośmielę się stwierdzić, że ich lepszymi wersjami. Kreujemy własną osobowość, pod ich dyktaturą, lecz jest to dyktatura wartości pozytywnych.

Im starsza jestem, tym bardziej doceniam rodziców za ich ciężką pracę. Nie jestem i nie będę łatwym dzieckiem, ale oni o tym wiedzą i rozumieją. Czasami sami mnie zadziwiają. Jakiś czas temu zdałam sobie sprawę, że domownicy nie rozmawiają ze mną rano. Nie dlatego jednak, że nie chcą. Po prostu rozmowa przed 8 to dla mnie tortura. Rano jestem zupełnie inną osobą. Możliwe nawet, że potworem. Odpowiadam półsłówkami, nie wykazuję chęci do życia. Kilka godzin później, czekając na ostatni dzwonek lub wracając do domu, dzwonię do mamy i pytam, „Co na obiad?”. Koleżanki z ławki mają z tego niezły ubaw, ale dla mnie liczy się tylko westchnienie i uśmiech mojej mamy.

Kim są, więc ci nadludzie? Rodzicami.

Katarzyna Motyka