Archiwum

Życie umyka, ot tak

Niedziela. Przyszedł czas, żeby wybrać się z rodziną do Rogów, wsi gdzie mieszka nasza Babcia. To miejscowość położona niecałe 5 km od nas, więc wszyscy wybraliśmy się
na rowerach. Mama chciała zawieźć jej niedzielny obiad. Ruszyliśmy. Z każdym przebytym kilometrem powietrze stawało się coraz czystsze i pełne zapachu wiosennych drzew.

Dochodzi godzina 17. We wsi wszyscy akurat udawali się do kościoła na majówkę. Starsze panie ubrały kilkunastoletnie garsonki i maszerują pod rękę z mężami w jasnych, niemodnych już garniturach. Każda ze starszych pań mówiła „Dzień dobry!” robiąc wielkie wydarzenie z przyjazdu „miastowych” do ich wsi.
Tutaj ciężko spotkać młodych. Tuż przed babci domem jeździł tylko kilkuletni chłopiec, który robił sobie frajdę z przejeżdżania nienaoliwionym rowerem przez próg zwalniający na szosie.

Oparliśmy rower o zardzewiałą siatkę, przeszliśmy przez bramkę i zaczęliśmy wspinać się pod lekko stromą skarpę, która dzieli drogę od domu babci. Mama znów zaczęła narzekać, że trawa nieskoszona. Już widać mocno wyblakły dach i brudną elewację. Jeszcze 20-30 lat temu to był najładniejszy dom we wsi.
Rodzina Leszczyńskich była jedną z bardziej cenionych w Rogach. Dziadek zawsze sprowadzał nowości techniczne do zastosowania w gospodarstwie. Był człowiekiem niezwykle spokojnym, pracowitym i przyjaznym. Miesiąc temu minęła dziesiąta rocznica od jego śmierci. Od tego czasu drzewa owocowe zdziczały. Trawę porosły chwasty. Ciągnik zardzewiał i stoi w tym samym miejscu już prawię dekadę.
Kurnik pusty od kilku miesięcy, od kiedy babcia wyjeżdżała do Krosna na kilka miesięcy do cioci; w końcu dała się namówić, żeby z kimś zamieszkać chociaż na okres zimy, więc kury na ten czas dała sąsiadce.
W stodole też już nic nie ma prócz kilku źdźbeł słomy i kilku myszy, które się tam zalęgły. Weszliśmy po czterech betonowych stopniach, które dziadek wykonał tuż przed tym jak zachorował na nowotwór. Dzwonimy dzwonkiem. Musimy poczekać, bo babcia pewnie wstaje z łóżka, musi dobrać się do swojego chodzika i dopiero wtedy dojdzie do drzwi, żeby nam otworzyć. Po chwili słychać piskliwy głos babci Tosi, która krzyczy, że zaraz otworzy. Otwiera nie zastanawiając się kto to może być. Odwiedzają
ja tylko najbliżsi. Nawet nie podejrzewa, że ktoś mógłby ją okraść czy zrobić jakąkolwiek krzywdę.
Ucieszona zaprasza nas już do swojego pokoju i w progu wita się z każdym z nas.

Weszliśmy do środka. Pomimo wiosennej aury na polu, w domu babci Tosi jest chłodno. Przeszły nas dreszcze z zimna. Wszędzie jest ciemno. Nie wiem kiedy spaliła się żarówka, jedyne źródło światła w tym pomieszczeniu. Nie ma okien. Nie wiem, kiedy wdarł się tutaj jakikolwiek promień światła. Zapach też jest jakiś dziwny. Wilgoć wisi w powietrzu
i niesie ze sobą mieszaninę zapachu mąki ze strychu, który połączył się
z aromatem tłustego rosołu z kuchni. Ciężko opisać to co wdzierało się w nasze nozdrza, ale to z pewnością nie było przyjemne.
Niemal po omacku doszliśmy do pokoju babci.

Tam od razu poczuliśmy zmianę ciepła. Pomimo wysokiej temperatury na polu, babcia napaliła w piecu kaflowym, bo mówi, że jest zimno. Ubrana w kilka barchanowych swetrów, zaczęła wspinaczkę po swoich pierzynach na łóżko, żeby ułożyć się do wygodnej pozycji. Chwilę to potrwało ale babcia Tosia była już gotowa do rozmowy. W zasadzie na początku prowadziła monolog, dopóki jedna z cioć, nie zwróciła jej uwagi podniesionym głosem, żeby wyjęła sobie watę z ucha, bo nas nie słyszy. Każda
z córek (a ma ich trzy) zaczęły wyciągać z płóciennych torebek słoiki z dzisiejszym obiadem, jak gdyby urządzały między sobą konkurs na najlepszą z córek i mistrzynię gospodyń domowych.
Babcia zadowolona, mówi, że wystarczy jej jedzenia na 3 dni.

„Babciu, nie nudzi Ci się tak samej?” – pytam. „Dziecko! Ja czasu na nic nie mam. Irka codziennie mnie odwiedza, pomodlę się; koronkę
o trzeciej zmówię, cztery razy różaniec odmówię, godzinki pośpiewam, no i Mszy w radiu posłucham! Ale dzisiaj piękne kazanie było!” – powiedziała z zachwytem. Irka to sąsiadka babci. Jest alkoholiczką. Od roku, kiedy zmarł jej syn nie pije. Czuje sie za babcię bardzo odpowiedzialna. Codziennie dzieli się z nią swoim obiadem. Babcia czasem da jej drobne. Wystarczy jej na paczkę papierosów od Ukraińców. Irka to babci najlepsza przyjaciółka.
Co prawda jest 20 lat młodsza, ma koło 60-tki to zawsze z babcią porozmawia a nie tylko wypyta o to co u córek babci, jak niektóre starsze panie, które cyklicznie odwiedzają babunię.

Przy ostatniej wizycie pamiętam jak babci zepsuło się radio. Prawie się popłakała, bo nie mogła posłuchać niedzielnej Mszy świętej. Do kościoła już nie chodzi, bo nie może. Jest chora na Parkinsona, ciężko jej chodzić, a droga do kościoła jest długa. Jeden dzień jest dla niej z pewnością wyjątkowy. Pierwszy Piątek. Wtedy ksiądz odwiedza chorych. Starsi ludzie mają wtedy okazję się wyżalić, wyspowiadać, przyjąć komunię świętą. Dla starców to bardzo ważne, a dla Antoniny Leszczyńskiej szczególnie. Zawsze wspomina z proboszczem o tym jak przez 30 lat siedziała w pierwszej ławce
i śpiewała „godzinki”. Teraz też śpiewa. Tylko leżąc sama w łóżku. Kiedy ktoś pyta babcię o tym jak radzi sobie z samotnością, to pyta co to jest skoro bez przerwy towarzyszy jej Bóg. To nie dewocja.
To świętość zamknięta w czterech ścianach w tej małej wiosce.
Dostaliśmy z kuzynami po kostce gorzkiej czekolady. Ma pół roku, ale liczy się, że imieninowa!
Nagle wszystkie ciotki zaczęły akcję wietrzenia domu. Babcia schowała się pod kołdrą, jak gdyby miała uchronić się przed jakimś huraganem. Wiatr przeszedł przez mury, do których przez jakiś tydzień nie miała dostępu ani drobina świeżego powietrza. Spadły kartki imieninowe z parapetu. Babcia je kolekcjonuje. Najstarsza jest z lat 60. ale nie można przeczytać jej treści, bo jest całkiem wyblakła i to
z obu stron. Najnowsza jest z 2006 roku. Nikt już babci kartek nie wysyła, czasem przyjdzie sąsiadka
z kolejną gorzką czekoladą do kolekcji.

Po długich namowach, udało nam się przekonać babcię, żeby wyszła na pole. Zaczęła robić miny w reakcji na promienie słońca jakby zjadła coś kwaśnego. Wpatrywała się w swoje podwórko.
„Ale ta sosna rośnie!”. Mówiła to z taką motywacją, jakby zaraz miała zaprojektować nowy ogród. Babcia Tosia usiadła niepewnie na plastikowym krześle. Promienie słońca oświetliły jej pomarszczoną twarz. Szczelnie zabezpieczona pancerzem z kilku swetrów uroniła na zniszczony, kilkudziesięcioletni, betonowy chodnik łzę. „Co, by było gdyby Franek to zobaczył”. Babcia zaczęła wspominać dziadka, co robi nieczęsto. Opisała nam każdy metr działki, jak brzydki jest teraz, a jak przepiękny był 40 lat temu. Babcia mimo podeszłego wieku, nie mogła się pogodzić z tym, że na podwórku nie ma gęsi, że ze stajni nie słychać rżenia koni, brakuje kota, który przytuliłby się do jej nogi, a jej pies zginął na drodze. Chciała cofnąć się w czasie i przywrócić wspaniałe gospodarstwo znane na całą okolicę. Ospale zwróciła się, ku mnie i powiedziała „Chwytaj dzień dziecko. To nie żaden slogan. Życie jest piękne i bądź tego świadomy”.

*Imiona i nazwy miejscowości zostały zmienione.

PP