Archiwum

ALE KINO! #1

Kino zachwycało ludzi już od początku jego istnienia. Nie na darmo przemysł filmowy jest oceniany mianem dodatkowej „dziesiątej muzy”. Kiedy w 1895r. bracia Lumière skonstruowali i opatentowali kinematograf pewnie nie wiedzieli do jakiego stopnia rozwinie się sztuka kinematografii. Dziś 120 lat od tych wydarzeń „czwarta władza” rozwinęła się do takiej skali, że filmy – lepsze lub gorsze – ogląda każdy z nas.
W cyklu moich felietonów, zaprezentuję wam według mnie 10 najlepszych filmów w historii kina.

Zaczynamy z wysokiego „c” (i pewnie już tam zostaniemy). Na pierwszy rzut dzieło, którego mam nadzieję nikomu nie trzeba przedstawiać. Film Francisa Forda Coppoli: Ojciec Chrzestny. Akcja rozgrywa się pod koniec lat 40’ XX wieku. Film opowiada historię włoskiej rodziny Corleone, zamieszkałej w Ameryce. Główny wątek ukazuje proces starzenia się głowy „familli”, bardzo szanowanego i potężnego mafiozy, tytułowego ojca chrzestnego Don Corleone. Vito, bo tak ma na imię gangster, składa propozycje nie do odrzucenia, aczkolwiek musi ustąpić miejsca młodszym od niego i oddać władzę w ręce swojego syna Michaela. Trzeba dodać, że scenariusz powstał na podstawie książki Mario Puzo o tym samym tytule i to ona miała duży wpływ na końcową wersję filmu.

Ojciec Chrzestny zachwyca swoją doskonałością, ponieważ wszystko w tym filmie jest perfekcyjne lub ocierające się o perfekcję. Rodzina, którą tworzą bohaterowie nie jest zwykła rodziną. Członkowie mafii są zżyci ze sobą, przez wiele lat wspólnych doświadczeń, które ukształtowały charaktery gangsterów. Wszyscy w stosunku do siebie są lojalni, honorowi i bez zastanowienia oddaliby za któregoś ze swoich przyjaciół życie. To nic, że nie wszystkich rzeczywiście łączyły więzy rodzinne; to nic, że jedni lubili się bardziej, a drudzy mniej lub często występowały wśród nich spory. W razie niebezpieczeństwa z zewnątrz bądź obrazy któregokolwiek z członków familii obowiązywała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Wiem, że teoretycznie w prawdziwym życiu uważalibyśmy ich za bezwzględnych zbrodniarzy i przestępców, którzy powinni siedzieć w więzieniu, ale moim zdaniem możemy brać przykład z pozytywnych wartości, jakie niesie ze sobą „mafijna arystokracja.”

Na uwagę zasługuje genialna praca reżysera F.F. Coppoli, który w mistrzowski sposób opowiada nam epos o sycylijskiej mafii. Każda następująca po sobie scena jest zrobiona w świetny sposób, zaczynając od legendarnego aktu i słów: „I believe in America”.

Drugim elementem, który onieśmiela swoją doskonałością jest muzyka skomponowana przez Nino Rotę. Każdy zagrany dźwięk to miód na nasze uszy i pozwala nam przenieść się w realia przełomu lat 40’ i 50’ w USA. Nino Rota pokazał swój talent, którego niestety później nie wykorzystał w 100%, oprócz skomponowania muzyki do drugiej części „Ojca Chrzestnego”.

Aktorstwo. To słowo, na które musimy zwrócić naszą uwagę oglądając „Ojca”. Jak w mało którym filmie każdy odtwórca roli wczuł się znakomicie w swoją postać, dzięki temu mamy wrażenie, że na ekranie nie występują aktorzy, lecz prawdziwi gangsterzy. Na szczególne uznanie zasługuje Marlon Brando (Vito Corleone), który ach… co tu dużo mówić, to trzeba zobaczyć! Chapeau bas! Drugim „graczem” który zasługuje na brawa jest jeszcze wtedy bardzo młody Al Pacino (Michael Corleone), który tą rolą otworzył sobie drzwi do „nieśmiertelności”.

O „Ojcu Chrzestnym” można by długo pisać, lecz moje słowa nie oddadzą świetności tego „magnum opus” światowego kina. To trzeba przeżyć. Poczuć. Dostrzec ukryte piękno i wartości płynące z dzieła, które ukształtowało wizerunek kina gangsterskiego na długie lata.

Karol Moszumański