Archiwum

Wilk z Wall Street – recenzja

Za szklanymi drzwiami giełdy maklerskiej, w wieżowcu z szybami z czarnego szkła, słychać ogromny ryk. Wśród tysiąca obecnych na sali dusz trudno wypatrzyć kogoś po trzydziestce. Większość ma dwadzieścia kilka lat. Większość jest również przystojna, rozbuchana i próżna. Zapatrzeni w słuchawkę telefonu, za wszelką cenę chcą żyć Życiem (tym przez duże Ż). Bo pośród  metakwanolu, xanaxu, valium, morfiny, klonopiny, GHB, marihuany, percocetu, meskaliny, alkoholu, luksusowych prostytutek, prostytutek mniej luksusowych, a nawet ulicznych zdzir, każdy z nich wie, że najsilniejszym narkotykiem są pieniądze.

Jordan Belfort, dowódca tego całego okrętu pełnego szaleństw, dragów, seksu i krętactw z lubością lubi określać swoje życie (to przez duże Ż) mianem życia bogatych i dysfunkcyjnych. Lata naćpany prywatnym helikopterem, wypływa na otwarte morze podczas sztormu jachtem projektowanym dla Coco Chanel, wydaje góry pieniędzy na drobiazgi.

Mimo tego, kilkanaście lat później napisze w swojej książce dedykację tym, co myślą, że człowiek zwany Wilkiem z Wall Street wiódł piękne i wspaniałe życie. Nie bez roztargnienia wspomni, że swoim dzieciom będzie musiał kiedyś wyjaśnić, jak kochany tatuś mógł być kiedyś tak podłym człowiekiem.

W moich odczuciach Wilk z Wall Street to obowiązkowa lektura dla tych, co biografii czytać nie lubią. Bo w „Wilku” za płytką płaszczyzną szaleństw bogatego faceta, ukazana jest głębia relacji Jordana z żoną, dziećmi, współpracownikami i walka wewnętrzna w stawaniu się lepszym człowiekiem.

Dla maestrów dobrej prozy „Wilk…” jest jak złote runo, bo Belfort potrafi ciągnąć za sobą słowem tak bardzo, że Komisja Papierów Wartościowych nie wytrzymuje i zabrania mu publicznych wystąpień.

Powieść napisana językiem emocji i giełdowych przygód może nie spodobać się miłośnikom górnolotnego słownictwa. Bo jest to historia dzika i wulgarna, tak, jak dzikie i wulgarne potrafi być Wall Street.

„Bo przeklinał naprawdę pięknie, jak wkurwiony Szekspir.”

W.M.