Publicystyka

Robi się niesmacznie

Malwina. Poranek w pracy.

Za włączeniem kilku przycisków Malwina rozpoczyna koncert muzyki kuchennej. Pierwsze skrzypce gra kwartet maszyn do lodów, chociaż serca słuchaczy skrada stary i sponiewierany blender, który swoim rykiem zagłusza wszelkie rozmowy. Dziewczyna zabiera się do pracy. Nie skrywające już żadnych tajemnic szafki, które musi wyczyścić, zmuszą ją do otwarcia się na własne myśli. W końcu ile można grać w „zgadnij jaka ciecz zrodziła tę wczorajszą plamę?”. Zatrzymuje się jednak na dłużej na jednej plamie od rozpuszczonej posypki. Zdziera, szoruje, głaszcze i oblewa płynami.  Nawet tym jednym żrącym, tym w zielonej butelce. Prosi, grozi i przeklina. Nic. Ona dalej tam jest, jakby chciała przypomnieć jej o jednej natrętnej myśli, która ją prześladuje i jest nie do usunięcia. Poddaje się i plamie i myśli. Malwina nigdy nie sądziła, że skończy w pracy w kawiarnii. Jej błękitne oczy, szeroka szczęka i pełne usta miały być gwarancją kariery modelki. Ale życie potoczyło się inaczej. Jednak jej uroda nie poszła na zmarnowanie; brzydkiej twarzy, trądziku i dodatkowych kilogramów nikt by tu nie zatrudnił. Jednak po uroku niewiele pozostało z tego sezonu. Wieczorni klienci widzą tylko przekrwione oczy, twarz pełną wyprysków i spierzchnięte usta. Zgrabne i porcelanowe ręce niegdyś wywołujące zachwyt, teraz są źródłem litości z powodu blizn od oparzeń i pozdzieranych paznokci ze stresu. W ogóle tutaj są różne sposoby wyładowania napięcia; najczęściej obrywa się paznokciom, wargom, ale również maszynie do bitej śmietany. No i oczywiście nowym pracownikom. 

Kroki na zapleczu. Małe, ledwo słyszalne, jakby muśnięcia podłogi. Pełne lęku, jakiejś obawy. Słychać wszystkie zmartwienia, pędzące myśli, strachy i lęki. To chyba właśnie przez stopy ucieka dusza człowieka. Wszystkie emocje właśnie w stopach znajdują ujście. 

-Kurwa, no nie skradaj się! Przecież słyszałam jak weszłaś! Śmiało! Zapraszam! Nawet na czas przyjść nie potrafisz! 15 minut spóźnienia. Nowy rekord. Gratulacje!

-Kurde, sorry. Miałam problemy z rowerem, naprawdę. No naprawdę, przyrzekam!

-Dobra, mam już tego dość. 

-Przepraszam, serio. Zrobię co zechcesz, tylko proszę, nie mów szefowej – głos lekko się łamał.

-No oczywiście że zrobisz. Zostajesz dziś i zajmujesz się fryturą. Cała do wyczyszczenia. Części też. A spróbuj mnie jeszcze dziś wkurzyć to zobaczysz, bo piec też czeka na mycie. Teraz wynocha na pole, mamy 30 minut do otwarcia. 

„Jedna polewa, druga polewa, trzecia polewa…” Malwina liczy sosy i czuje, że stopniowo cała złość się z niej wylewa. Wdech i wydech. Truskawkowy jest za słodki, ale klienci lubią go najbardziej. Otwór butelki został trochę ubrudzony, kilka kropel zastygło w biegu ku ściance naczynia. Teraz tam ucztują 3 mrówki. Może spotkały się przy porannej polewie i obgadują swoje koleżanki, narzekają na mężów i podatki? Przyszła morderczyni otwiera szafkę. Bierze nową, niebieską ściereczkę w kwiatki i jednym ruchem bezdusznie skraca im życie. 

Krzysiek. Kolega zrobił 24.

Pracował przez 4 lata w różnych lokalach. Rzucił to rok temu. Zarobił na studia i uczy się prawa we Wrocławiu. Skarży się na nieludzkie godziny pracy, brak urlopów, umów i nieznośne warunki. „Praca bez umowy w gastronomii to nie praca, to czysty wyzysk”. Tylko raz miał na zlecenie, która „i tak mu gówno dawała”. Zwykły kawałek papieru, mógłby od razu go wrzucić do pudła na makulaturę, lubi ekologię. Chłopak w ciągu całych wakacji miał dokładnie jeden dzień wolnego. No bo po co więcej? Pytam o przerwy. Odpowiada mi głuchy śmiech. „Przerw nie było. Mogłeś się napić czy pójść do toalety, kiedy nie było ruchu i panował porządek na stanowiskach. No, chyba że szefa nie było, te dwie zasady wtedy nie działały” – zadziornie się uśmiecha. 12 godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu to w tej branży nic dziwnego. Wszyscy wiedzą i po jakimś czasie się z tym godzą. Wszyscy w tej branży to młodzież albo studenci. W weekendy zdarza się 17, a nawet 19 godzin. „Jednorazowo nawet 20 godzin to nie tragedia. Choć to nieludzka liczba godzin, problem zaczyna się, kiedy kładąc się do łóżka wiesz, że rano wstaniesz tylko po to, żeby tam wrócić. No i wrócisz do tego cholernego miejsca jutro, pojutrze i następnego dnia. I tak w kółko; spanie, praca, spanie, praca. Nie masz czasu na nic, nawet na sen, który trwa 4-6 godzin. Jeśli grafik nie jest dla ciebie łaskawy, zaczynasz zapominać o rodzinie, znajomych. Raz wieczorem prasując swoją firmową koszulkę usłyszałem nieznajomy głos na parterze. Pomyślałem, że mamy gości. Zbiegłem na dół tylko po to, żeby przekonać się, że to mój młodszy brat rozmawia przez telefon. Rozumiesz? Nie poznałem głosu własnego brata! I nie, nie przechodził mutacji. Za to ja przechodziłem wtedy przez tortury.”

Opowiada mi jak jego współpracownik raz zrobił 24 godziny. „To był duży event, masa ludzi. Od rana kolega był sam, dopiero po kilku godzinach przyjechałem. Mieliśmy zamykać po północy, ale cały czas się przedłużało. Wciąż i wciąż ktoś podchodził. Jeśli mamy klientów to, nie możemy zamknąć – „życzenie” pracodawcy.”

Krzysiek siedział spokojnie na drewnianym krześle w drogiej restauracji. Wydawał się opanowany, nietknięty. Zupełnie jak jego karmelowe cappuccino zamówione 30 minut temu w fancy filiżance, które stygło teraz na rogu stołu. „Fly me to the moon and let me play among the stars”. Do uszu subtelnie wkradał się Frank Sinatra wraz ze swoją miłością, opiekuńczością i ciepłem w głosie. Głos Krzyśka taki nie był, nad nim trudniej panować, niż nad postawą. Jakiś niewypowiedziany żal i poczucie niesprawiedliwości wylewało się z niego i było niemal namacalne. Miało się wrażenie, że nerwy trzyma na wodzy zrobionej z pajęczej nici, że wystarczy muśnięcie, a ten elegant straci kontrolę. 

W budce panował gorąc i żar. Ciepło atakowało z pierwszym krokiem w budynku. Na zewnątrz 28 stopni Celsjusza. W środku – jakieś 50. Brak wentylacji i 5 maszyn, które oddawały światu swoje ciepło. Jeden wiatrak i grube koszulki z logiem firmy. Zdaniem chłopaka bardzo brzydkie. „Noszenie ich to była katorga i policzek w stronę zasad mody.” – nerwowo się śmiał, próbując rozweselić atmosferę.

Z czasem ruch się zaczął zmniejszać. Patrzy na zegar – 6:30. „Dotrzymam do 7. Do pełnej, więcej kasy wpadnie.” Na zewnątrz już cisza. Po alejce przy budce chodziły jeszcze pojedyncze grupy młodych imprezowiczów. Tak wcześnie. Najwyraźniej ich spacer to pielgrzymka ku świątyni trzeźwości. Słychać ich modły, które złożą przy ołtarzu Boga abstynencji. Idą, chwiejąc się jak w dziwnym transie; pewnie to ich ofiarny taniec. W oddali widać grupę nastolatków. Jeden z nich wymiotował. „Chuj z tym. Zamykam.” Kiedy zobaczył, że już świta, przeraził się. Nie wie czego. Może tego słońca. Było w nim coś mrocznego. Miało w sobie jakieś znamię śmierci. Trwoga i panika. Wspiął się na palce, stary gwóźdź odchylił w drugą stronę. Drewniana okiennica opadła z łoskotem. Odetchnął ciepłym powietrzem. Odwrócił się w stronę wnętrza budki. Wyglądała paskudnie. Przeskanował wzrokiem otoczenie. Wszystko stoi. Cisza. Zastygło. Krzyśkowi wydaje się, że stoi we mgle. A może w dymie? Za lodówką kałuża rozlanej coli. Na środku podłogi leży samotna, rozdeptana papryka. Przy kasie sterta paragonów, o które nie troszczyli się klienci. Na blacie rozsypana kukurydza oblana keczupem – Krzysiek już nie pamięta jak to się stało. W powietrzu unosi się zapach potu, starego oleju i sosu BBQ. Maszyna do kebaba obraca się jak w transie, zapomniana, nie przestaje wykonywać swojego jedynego zadania. „Raz, dwa, cztery, pięć. Pięć” – tyle naliczył puszek po energetykach. Przełyka ślinę z trudem, ciecz przedziera się przez jego gardło jak przez zasieki. Dostrzega kolegę nadchodzącego z zaplecza. Wygląda strasznie. Jak duch. Wszystkie mięśnie twarzy były tak rozluźnione, że można było pomyśleć że ich nie ma wcale. Szara skóra wisiała. Oczy były ledwo dostrzegalne, ukryte pod ciężkimi powiekami. Ugięte nogi i pochylone barki. 

-Stary, ja już nie mogę – powiedział drżącym głosem.

-Chłopie, już zamknięte, posprzątamy i do chałupy – udawany entuzjazm był tak wyczuwalny, że mógłby się zmaterializować i stanąć obok.

-Ale ja już nie mogę, nie mogę już, rozumiesz?

-Dobra kurwa, stary, wiem przecież, mówię ci, zaraz kończymy. Chodź, ogarnijmy przynajmniej ten syf z grubsza, umyjemy maszyny. A z resztą to chuj, zrobi się jutro.

Nie reagował na zachęty kolegi. Zamknął oczy. A raczej stracił kontrolę nad powiekami, które same opadły. Osunął się na ścianę. Nogi się ugięły. Na białych kafelkach została tylko smuga sosu tysiąca wysp, który gościł na jego plecach od popołudnia. Leżał na podłodze. Ciężka głowa opadła na klatkę piersiową. Żałosny widok. 

-Ja już kurwa nie mogę.

Jednym tchem wypowiedział swoje ostatnie słowa i zasnął, jakby na wieki.

Malwina. Chaos. 

Dzisiaj na kasie stoi Paulina. Cały dzień, bez przerwy. Jest niedziela – ruch będzie największy. Niedziela to dzień boży, dzień miłości i przebaczenia. Nie tym razem. Dzisiejsze bliskie obcowanie z kasą to kara od Malwiny za to, że dziewczyna podczas wymieniania koszy zapomniała o tym w toalecie. Jest nowa, najmłodsza. Ma 15 lat. Cała zielona. Stres widać gołym okiem. Napięte mięśnie całego ciała. Pochylona postawa. Uniesione barki. Rozerwana rękawiczka tuż przy nadgarstku. Oczy jakby smutne, trochę obłąkane, ale powieki otwarte szeroko, jakby podparte niewidzialnymi zapałkami. Wieczorem będą czerwone od łez. Bezradność, szalony niepokój i zagubienie. „Syrop do kawy mrożonej wybić jako dodatek do dania za 1,5 zł? A może do lodów za 2 złote? Ale przecież w systemie jest też syrop za darmo w opcjach dodatkowych! O Boże dopomóż! Stop, a w ogóle jak sie wybija blika?” Nikt jej nie pomoże. Koleżanka Kalina może i by chciała. Nie może – Malwina zabroniła. 

„Proszę Pana, ja naprawdę nie mam wpływu na to, że na jednym kawałku ciasta jest dwie bezy mniej. Ciasta są zamawiane, co oznacza, że żadna z naszych pracownic nie przyrządza… Bardzo przepraszam… Najmocniej przepraszam, ale proszę nie krzyczeć… ” Pojedyncza łza spłynęła po rozpalonych od wstydu policzkach. Ktoś na sali się zaśmiał pod nosem. Ktoś szepnął, ktoś wyszedł. Cisza, uwaga wszystkich skupiona tylko na niej. Ból w żołądku rozsadza ją od środka. „Bardzo mi przykro. Proszę spokojnie, zaraz, za-zaraz coś wymyślimy. Żąda Pan zwrotu pieniędzy? Ale przecież jak to, ja to już to przebiłam, no nabiłam na paragon, tu, w systemie. Nie wiem jak ja mam to cafnąć… cofnąć. No ale Proszę Pana…Malwina! Pan prosi o rozmowę z kierownikiem.” Młoda kasjerka będzie dziś miała koszmary.

Kierowniczka biega za wszystkich. Niektóre się tu do niczego nie nadają. Wszystko jest na jej głowie. Teraz stoi przy drinkach, ale musi pamiętać o tylu rzeczach. O zapiekankach w piekarniku. Jedna już jest  lekko czarna. Nie szkodzi, spaleniznę przykryje sosem i urzekającym uśmiechem. Myśli o naleśnikach. O tym, że dokładnie za 4 latte albo 5 cappuccino musi zmienić system w ekspresie. Zaraz musi wysłać też jedną dziewczynę do sklepu – skończyła im się właśnie mąka. Słyszy krzyki klienta, który wykłóca się o darmowego rożka. To już czwarty dzisiaj. Malwina pracuje tu od 5 lat, a mimo to czuje  stres. Zawsze. Większy niż na maturze. Albo na egzaminie na prawo jazdy. Wtedy miała tyle do stracenia. Teraz ewentualnie klient poczeka 3 minuty dłużej. Nie! Tak się nie stanie. Zrobi wszystko, żeby tak nie było. Zauważyła, że nie ma już ciasta na gofry, ani pokrojonych truskawek. Panika ogarnia jej głowę. Rozpala wszystkie komórki obolałego ciała. Chciałaby zatrzymać czas. Zrobić to wszystko, zdążyć. Potrzebowałaby tylko 5 minut. Teraz tylko biega od stoiska do stoiska i zajmuje się wszystkim, łącznie z pocieszaniem irytującego dziecka, które zgubiło swój samochodzik. Zamówienia buzują w jej głowie, a tępa koleżanka podbiega i zadaje głupie pytania. Tak bardzo chciałaby uderzyć ją w twarz. Jest samotna, tylko ona zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. „Zaraz to wszystko jebnie, a my pójdziemy na dół”. Chciałaby uciec. Jak na razie może tylko wyobrażać sobie, że nie widzi wściekłych spojrzeń klientów, którzy czekają w kolejce już 10 minut. Powinna też pamiętać o 4 shakeach. Zaraz przyjdzie wściekły klient, który będzie gotowy dzwonić na policję przez to opóźnienie. Nowe zamówienia dochodzą z każdą minutą. Z nadmiaru myśli Malwina wypiera je wszystkie, odcina ciało od rozpędzonego umysłu. Jakaś pracownica przeklina pod nosem z powodu oparzeń przy smażeniu pierogów. Frytura przyjęła dziś nowy olej. Nie rozpoznaje go jako swojego, jako tłuszczu. Jest wściekła, z furią wypiera olej, który wrze i wypływa z wszystkich otworów maszyny. Może konflikt serologiczny? Spływa po ściankach, po szafkach. Powoli, nie spieszy się. Dociera do podłogi i formuje małą kałużę. Za dokładnie 15 sekund będzie przebiegać tamtędy kierowniczka.

Marzenka. Gastro to rodzina.

Uciekała. Od emocji. Od rodziny, która nie była dla niej rodziną. Od nałogów, które powoli przejmowały kontrolę nad jej życiem. W szalonym pędzie po ratunek wpadła w toksyczne środowisko pracy, wykorzystywanie, żałosną stawkę i pracodawcę, który uważał ją za reprezentantkę niższego poziomu społecznego. „Ta robota miała mnie tak jakby odciąć od wszystkich. Chciałam odpocząć od swojego życia, zapomnieć o nim. Niby dostałam co chciałam – w pracy nie miałam czasu nawet o nim myśleć. Sądziłam, że to dobrze. Ale wszystkie emocje dusiłam w sobie. Raz zaufałam tym ludziom. Później do końca tego żałowałam.” Pracowała z dorosłymi. Robiła wszystko. Biegała na salę, gotowała, przyjmowała zamówienia i chodziła na zmywak. „Najmłodsze nogi, tak mówili” 10 złotych na godzinę. Ustawowo – 18.30. Za 10 złotych możesz kupić dzisiaj co najwyżej dużą kawę, albo kawałek ciasta. Kucharze od „mieszania zupy” – 25 na godzinę. „Wiesz, ja rozumiem, że nie mam doświadczenia, że jestem najmłodsza, że nie mam szkoły. Ale dlaczego ja mam zapierdalać i odwalać brudną robotę, a jakaś stara baba wsypie do garnka obraną i pokrojoną przeze mnie marchewkę i dostanie ponad dwa razy więcej?” – mówi mi wkurzona siedząc na ławce w parku. Październikowy wiatr lekko rozwiewa jej kasztanowe włosy. Usta zaznaczone delikatną szminką w jesiennym kolorze uwalniają umysł od wszystkich bolączek i żali.

Korzystano z tego, że Marzenka jest młoda. Taka uległa. Była zawsze przydatna, kiedy coś się zepsuło, rozlało. Kiedy trzeba było biec na salę – urzec swoim wiekiem i uprzejmością roszczeniowego klienta. Mimo to kocha tych ludzi. Dają jej więcej wsparcia niż rodzina czy znajomi. Zawsze są na swoim miejscu. „Kiedy jest ruch to każdy się na sobie wyżywa, ale później jesteśmy jedną zgraną drużyną”. Raz nawet, kiedy miała urodziny, kupili jej tort. Czekoladowy z fioletową polewą. Jej ulubiony. Długo płakała ze wzruszenia. Kiedy patrzy na to z dystansu nie potrafi jasno ocenić sytuacji. Czuje się rozerwana. Z jednej strony troska i oparcie, z drugiej strony wyzysk. Chyba współpracownicy to trochę jej rodzina. A kto powiedział, że nie może być toksyczna i dysfunkcyjna?

Dziś przychodzi szef z wypłatą. Marzenka trochę się go boi. Znam ją – jest pewna siebie, odważna i przebojowa. Ale nie przy nim. Wszyscy zbiegają się do ciasnego pokoju socjalnego. Jest duszno, można by siekierę zawiesić, albo ewentualnie jeden z kuchennych noży. Punkt 23. Zaraz powinien być. Już zamknięte, nikogo nie ma na sali. Całe życie stłoczyło się na tych 5 metrach kwadratowych. Wszyscy czekają, jak wygłodniały pies na miskę karmy. Ponoć ma wystarczająco pieniędzy, żeby wypłacić podwładnym zaległe pensje. Ale to tylko plotki. 

Jest w końcu. Otwierają mu drzwi. Wielki pan, lennik, przybywa, aby wypłacić swoim wieśniakom za służbę. Razem z nim jego naturalny blask i zapach pieniędzy. Rozgląda się dumnie po swojej ziemi. Wasale kłaniają mu się, zdają raporty z dnia. Opowiadają suche i sprośne żarty, takie jakie lubi. Rozkłada kasę na brudnym blacie. Łaknące oczy utkwione są w foliowe woreczki wypełnione zapłatą. Lennikowi się nie spieszy. Narzeka na darmozjadów, którzy nie są lojalni wobec pana, że czasem nie pracują do utraty sił, że zdarza im nie poświęcać się. A on przecież tylko dla nich otwiera lokal. Jest taki łaskawy, daje im pracę, a nawet za nią płaci. Mimo pieniędzy Marzenka czuje się dokładnie jak chłop na roli. 

Ale w ogóle co to za lennik, który nie odprowadza podatków, omija skarbówkę, szczędzi na umowach, wypłatach i badaniach sanepidowskich? Państwo nie jest jego królem. W takim razie czy ktoś panuje nad gastronomicznym lennikiem? 

Malwina. Miłość wyzwoleniem.

Malwina leży na podłodze w kałuży oleju i kompromitacji. Wszystko zamarło. Paulinie wydawało się, że nawet maszyny ucichły przerażone i świadome tego, co się zaraz rozpęta. Malwina wstała i otrzepała się z upokorzenia. Wściekłe oczy szukały winnej całej sprawy koleżanki, która właśnie przekręciła klucz w zamku w toalecie. Tylko tam była bezpieczna. 

-No i co się gapisz, kurwa? Rusz tą tłustą dupę i wycieraj to!

-Majka, zapierdalaj! Co ty robisz przy tych masach? Zapomniałaś jak się włącza mikser? 

Ostrymi paznokciami kierowniczka raniła swoje przedramię skryta za jedną z lodówek. Chwilowa ulga. Kilka łez spłynęło i spotkało się w rozpaczy na podbródku. Dziewczyna napędzana nienawiścią próbowała opanować dramatyczną sytuację na kuchni. 

-Maryśka! Włącz jebane obroty, nie jesteś na wakacjach!  

Wszystko się sypało, nie było niczego, a nowe zamówienia napływały jak lawa błota. Pod płaszczem bluzgów w Malwinie szalała rozpacz i panika. Czuła brak nadziei. Wie, że zaraz zaczną się skargi na opóźnienia. Pobiegła posprzątać salę. 

Zobaczyła w kącie sali staruszkę. Wyglądała na zagubioną, niepewną swoich własnych nóg. Rozglądała się po sali szukając czegoś wzrokiem. 

-Witam, mogę w czymś Pani pomóc?

-Tak, kochana Panienko. – otwarte usta ukazały gołe dziąsła. Skóra zapadała się w otworach starej czaszki. Wyglądała jak śmierć, ale było w niej coś urzekającego. -Czekam na moje cynamonowe cappuccino już 20 minut i chciałabym zapytać, czy pamiętacie o biednej staruszce. 

Nie było w tych słowach ani grama złości, ani krztyny pretensji. Tylko trochę uroku i skromności.

-Najmocniej Panią przepraszam, najwidoczniej Pani kawa zgubiła się wśród zamówień, mamy dziś trochę urwanie głowy. Przepraszam serdecznie, już biegnę po Pani kawę, dostanie ją Pani na koszt firmy. 

-Złotko moje, nie stresuj się. No, już, spokojnie. Nie przejmuj się tym  starym grzybem. – Zaśmiała się pod nosem. 

-Naprawdę, najmocniej Panią przepraszam. – kierowniczka była już bliska płaczu.

-Każdemu się zdarza, perełko, nie martw się. Przecież nie jesteś robotem, żabciu. Nie będziesz przecież pamiętała wszystkich zamówień. Ja poczekam. Tylko koteczku, pamiętaj o cynamonie. O cynamonie nie zapomnij, no”. Uśmiechnęła się beztrosko i pogłaskała kelnerkę po dłoni. Dziewczyna odwróciła się na pięcie i pozwoliła płynąć  łzom czułości. Nigdy nie zaznała tyle miłości. Ta babunia miała klucz do jej oświecenia. Doszło do niej, jak wiele złych emocji gromadziła w sobie przez wszystkie lata. Dostrzegła wyzysk i patologie swojej kuchni. Nieuświadomione napędzały jej nienawiść. Teraz opadły pęta. Wolność, wyzwolenie. Uświadomiła sobie, że w tej pracy chodzi o zadowolenie klienta, a nie szefowej. A to wszystko przez jedną staruszkę. Popłakała się na zapleczu, a później poszła i wydała wszystkie zamówienia.

Kamila. Chce dać swoim klientom w mordę.

Nie jada już w swoich ulubionych restauracjach. Nie może patrzeć bez żalu na kelnerki. W każdej widzi dawną siebie – zdesperowaną, ubogą studentkę, która „chciała tylko trochę zarobić, a ludzie traktowali mnie jak zero”. Krzyki, obelgi, poniżanie. Paradoksalnie miała z tym do czynienia częściej, niż z samym jedzeniem. 

-Dziwko lej to piwo, bo inaczej pogadamy!

-Bardzo mi przykro, musi Pan zapłacić.

-Ty kurwo pierdolona, zapłaciłem ci wcześniej tylko nie pamiętasz! – grube ciało pozbawione było siły władczej. Oczy puste ale dzikie, nierozumne. Beknął. Obrzydliwy odór rozciągnął się i dotarł do nozdrzy. Odruch wymiotny zawładnął dziewczyną. Trzęsące nogi i 997 wybity na ekranie telefonu. Ktoś z oddali krzyknął. Poniosło się echo. Zegar wskazuje godzinę 11.45 – zaraz zamknięcie. Jest sama.  Obecność kolegi kosztowałby pracodawcę. Jakiś ptak przeleciał nisko nad ziemią. Uciekał od tego okropnego miejsca. Kątem oka dostrzega trzonek od miotły. Stoi niewzruszony i szorstki. Nieświadomy swojej przyszłej roli. Kamila obiera swojego jedynego kompana za swoją broń. 

Kamilę znam ze szkoły. Zawsze zaangażowana w naszą społeczność. Otwarta i przyjacielska. Ciepło bije z jej twarzy. Od razu zgodziła się na rozmowę. Wybrałyśmy się do pizzerii. Przy zamawianiu była bardziej uprzejma wobec kelnerek, niż same kelnerki wobec klientów. Za jej napiwek chyba wybiorą się dziś po pracy na duże zakupy.

„Rozepnij bluzę. Pociągnij zamek na dół, chcę zobaczyć twoje piersi”. „A robi Pani jeszcze jakieś inne lody?”. „Jakie ma Panienka piękne paluszki, ciekawe co jeszcze potrafią one zrobić?” Codziennie. Najczęściej od mężczyzn około czterdziestki. Od stałych klientów i tych nowych w okolicy. Reakcja za każdym razem musi być taka sama. „Uśmiechnij się i podziękuj za komplement! Przecież to nie jest nic obraźliwego. Klient cię chwali, a ty idziesz na skargę?! Ogarnij się lepiej.” Młode dziewczyny, po prawdzie jeszcze nastolatki, pętane są toksyczną nicią uprzejmości i profesjonalizmu. Zakładają ciężką do uniesienia maskę uśmiechu i lekkiego rumieńca, która pali ich skórę. One wiedzą, że to przebranie klauna. „Normalnie nigdy bym nie pozwoliła na takie komentarze. Zresztą mnie znasz, jestem feministką. Ale w pracy po prostu nie mogłam nic zrobić. Taki przeciętny oblech przez to, że ja nie reaguję, nie zdaje sobie sprawy z tego, jak niedopuszczalne rzeczy mówi do 17 latki.  Czułam się tak cholernie bezsilna, taka słaba. Uwięziona. Na początku chciałam płakać po każdej propozycji „takiego innego loda”. Później czułam tylko obrzydzenie.”

Do klientów. Wszystkich. U każdego już widziała te dwuznaczne spojrzenia, które zostawiały rany nie do zagojenia. Codziennie lekko zabliźnione miejsce rozszarpywano kolejnym zboczonym komentarzem. Delikatne płaty skóry wisiały oderwane, ciekła ropa i wydzielał się odór. Te szramy nigdy nie zostaną w pełni zagojone. Już zawsze, nawet jeśli rana się zamknie, pozostanie blizna. 

„Ja rozumiem dlaczego tak jest, dlaczego muszę być miła. W końcu czego się nie robi dla klienta (nawet dla tego, któremu chcesz dać w mordę)? Wiem, że muszę się zachowywać. Ale po prostu marzę, żeby choć raz odpowiedzieć tak zwyczajnie, po prostu – spierdalaj pan.”

„A co pani, jakaś kurwa głupia jest? Niepełnosprawna, że 5 dań nie umi spamiętać? To ma być obsługa!? To skandal! Rysiek! Wychodzimy! A ty dziewczyno lepiej się zwolnij sama, zanim zrobi to twój szefu.” 

-Jakieś najmilsze wspomnienie?

-Nie przypomina mi się.

Odeszła po dwóch miesiącach. „Ta praca mi mega siadała na psyche, po prostu już nie dawałam rady.” Mówi, że nie ufa już ludziom. Jej dawna życzliwość i pogodność odeszła w ciszy jak zbity pies. Obdarty, zaniedbany, niekochany. 

Urszula. Jesteś bierny – jesteś frajerem.

Gadamy w zatłoczonej galerii. Nie ma czasu, zaraz będzie biegła do pracy. Jest kelnerką przy obsłudze wesel. Nie narzeka, mimo że wysuwam jej różne sugestie. Ciężko jest mi uwierzyć w to, co mówi. 

„Tak. Gastro to gówno. To nie podlega wątpliwości. Ale wiesz, jak chcesz sobie dorobić, to musisz się pogodzić z tym, że będziesz zapierdalać i tyle. Pytasz, czy nie bolą mnie docinki od szefa. Nie! Wyjebane! Kiedy ktoś mi mówi, żebym ruszyła dupsko, to po prostu wstaję i ruszam to dupsko. No to jest wesele, tu nie ma siedzenia i ja to rozumiem. Spływają po mnie jakieś dogrywki, ja robię swoje i koniec tematu.” Rozkłada ręce na oparciu siedziska. Jest pewna siebie, bezpośrednia. W gastronomii „siedzi” od małego. „Mówisz o umowie. Ale po co mi ona? Nie zależy mi na niej. No przecież ja nie zamierzam pracować tam do końca życia. Pożegnam się z nimi, kiedy na kalendarzu pojawi się 1 wrzesień. Zwolnią mnie? Pójdę do konkurencji ha, ha!” Rozmawiamy o sytuacji młodych w gastronomii. Przyznaje, że to nie jest praca. To czysty wyzysk młodzieży i studentów, którzy z różnych powodów nie walczą o swoje prawa i sami pozwalają na wykorzystywanie. „Moim zdaniem, jak idziesz do gastro to musisz wiedzieć, że piszesz się na zapierdalanie po 18 godzin, na ból wszystkich części ciała, na 14 zł za godzinę, wyżywanie się przełożonych i kontakt z roszczeniowymi klientami, którym chuj wie, co się wyobraża. Taki urok branży. Jak ci nie pasuje to masz dwa wyjścia. Albo się zwolnij, albo walcz o swoje prawa, o umowę czy o stawkę. I nie dawaj sobie wchodzić na głowę klientom czy szefowi. Ale nigdy nie możesz siedzieć i nic z tym nie robić, bo wtedy jesteś zwykłym frajerem.”

Malwina. Odwet i zwycięstwo.

„Mamo, nie rób nic na kolację, przywiozę ci jedzenia na 3 dni.” 

Wiedziała, że kamer bać się nie musi. Szefowa sprawdzała ich każdy ruch zazwyczaj rano i wieczorem. Ale dziś leci jej ulubiony program telewizyjny – „Hell’s Kitchen”. Już po pierwszym dniu dziewczyna wiedziała, że życiową aspiracją przełożonej jest Gordon Ramsay. Opuszczona przez koleżanki, zmuszona pracować po godzinach, była już obojętna wobec wszystkiego. Oczy łzawiły, a kolana same uginały się pod ciężarem ciała. „Za dnia pięknością, w nocy zaś szkaradą”. Gastronomia rzuciła również na nią zaklęcie – po 17 godzinach pracy opuchnięta twarz przypominała ogrzycę Fionę. Była jednak na tyle silna, by wynieść kilka siatek  „przeterminowanego, jedzenia, które i tak musiałaby wyrzucić”. W jednej napoje. Druga pełna lodów i polewy toffi. Trzecia to owoce. Jej suche dłonie trzymały zgrabnie zapiekanki. Na gofry nie ma ochoty, ale odgrzeje je sobie jutro. Pierogi też „wyglądały na zepsute”. Kradzież? Nie. Dla niej raczej odwet. To ona była okradana przez te lata. Teraz już to wie. Jutro nie będzie jej w pracy. Ani nigdy więcej.

Otwiera drzwi do pustego domu. Z żyjących istot – bluszcz Franek i kaktus Cezary. Rzuca klucze, które z brzękiem odbijają się od ściany. Zapala światło. Nadal czuje zapach oleju i wkurwionego klienta. Zrzuca z siebie ubrania. Jej spodenki doświadczyły tego dnia styczności z tak wieloma cieczami, że stały się twarde i sztywne. Na koszulce wykwitła mozaika zrobiona z keczupu, polewie i oleju. W bieliźnie przywitała ją zgrywająca niewinną posypka. Ta różowa, i ta biała też. Wchodzi pod prysznic. Gorąca woda spłukuje z niej warstwę potu, brudu i  upokorzenia. Po prysznicu szybko zasypia, czując, że ciało rozpuszcza się i jak ciecz wypełnia wszystkie zakamarki łóżka. 

Noc. Wybija 3 nad ranem. Malwina zrywa się ze snu. Stary, rozpędzony ptak uderzył w okno domu i dokonał życia na parapecie. Słychać tykanie zegara, który potrafiłby  doprowadzić do obłędu. Rozszalałe serce próbuje wyrwać się z piersi. Łapie oddech. Potężna panika i dezorientacja. Zgroza, niczym mroczna kreatura wpełznie do głowy i wedrze się do mózgu. W czaszce rozlegnie się głuchy wrzask – „O kurwa! Zapomniałaś! Cappuccino z cynamonem!” Tej nocy nie zazna już snu. 

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *