Publicystyka

„Into the Spider – Verse” bez spoilerów

Ci, którzy mnie znają, doskonale wiedzą, że jestem wielkim fanem super bohaterów oraz komiksów z nimi związanych. Mowa oczywiście o DC i Marvel, ale nie wykluczam pozycji z innych wydawnictw, najbliżej mi jednak do wspomnianego świata Marvela. I nie bez powodu, będąc już prawie pełnoletni, wciąż jaram się ludźmi w kostiumach z super mocami. To po prostu takie niekończące się telenowele.

Jestem pewien, że wielu z was ma swój taki serial, do którego zawsze z chęcią zasiada i spędza czas przy czymś, co zna i lubi od bardzo dawna. Różnica jednak polega na tym, że w przeciwieństwie do seriali, w komiksach może się zdarzyć… wszystko. Dosłownie wszystko. Ślepy prawnik w kostiumie diabła walczący z ninja? Spoko. Szkoła dla zmutowanej młodzieży nauczanej przez również zmutowanych nauczycieli? Czemu nie? Mityczni bogowie przechadzający się na ulicach miast? Na porządku dziennym. Jedyne co krępuje twórców (oraz redaktor) to ich wyobraźnia. To mieszanka absurdu i życiowych perypetii bohaterów. Oczywiście, komiksy o super bohaterach mogą poruszać trudne, ważne, a nawet polityczne tematy i to się ceni, ale nie po to powinno się po nie sięgać, tylko dla radochy. Oczywiście nie będzie to żadna niespodzianka, jeśli powiem, że lubię też filmy, szczególnie te z Marvel Cinematic Universe darzę sporą sympatią. Zgadnijcie, na jaki film w zeszłym roku czekałem najbardziej.

Spider-Man: Into The Spider-Verse. Niespodzianka! Spodziewaliście się pewnie ostatnich Avengers, ale to na Into the Spider-Verse (lub jak woli polski dystrybutor: Spider-Man: Uniwersum) czekałem bardziej nawet od Endgame (czyli następnych Avengers) i to pomimo faktu, iż nie jestem za specjalnie fanem człowieka pająka. Dlaczego? Powód numer jeden: zwiastuny obiecywały mi tę samą kreatywność i zabawę co w komiksach. Mało znana komu postać młodego Milesa Moralesa z alternatywnej rzeczywistości zostaje ugryziona przez radioaktywnego pająka i poznaje się ze Spider-Manami z jeszcze innych wymiarów, przy czym jeden z nich jest świnią. Ten film miał wchodzić w klimaty komiksowe dalej i lepiej niż wspomniane chociażby Avengers, które jakby nie patrzeć jest cholernie dobrym filmem. Powód numer dwa: to jest animacja, a mi animacje siadają DUŻO lepiej od produkcji… nieanimowanych. Zamiast House of Cards czy Lucyfera wolę oglądać przed snem chociażby ostatnio recenzowaną przeze mnie Hildę. Zwyczajnie taka forma przyciąga mnie bardziej swoją estetyką i im starszy jestem, tym mniej się tego wstydzę. Nadal boli mnie fakt, że takie produkcje zarówno przez publikę, jak i producentów są traktowane jako ta gorsza kategoria, a w tym jest naprawdę duży potencjał. Tak więc do kin właśnie trafił animowany film o czarnoskórym Spider-Manie od Sony, które jak by nie patrzeć, w animowane filmy to niezbyt potrafi. Pamiętacie „Emotki Film”? No właśnie, a mimo to zrobili jeden z najlepszych filmów tego roku (ups spoiler).

Od razu ostrzegam, że jestem w tym filmie absolutnie zakochany i nie wiem nawet, od czego zacząć. Na początek chyba dobrze powiedzieć, o czym w ogóle jest film. Miles Morales to nastolatek z Brooklynu, który właśnie przeniósł się do nowej szkoły, takiej z wyższej półki i nie czuje się w niej najlepiej. W międzyczasie zostaje ukąszony przez radioaktywnego pająka, który przekazuje mu super moce, a przy okazji poznaje Spider-Mana, ten, jakiego znamy i nie tylko. Może na początek wyjaśnię, czemu nie przepadałem za Peterem Parkerem, a raczej nie tyle nie przepadałem, ile po prostu nie darzyłem go taką sympatią, jak reszta społeczeństwa. Chyba po prostu na tle innych postaci wydawał mi się mniej ciekawy, a pierwiastek tego ludzkiego życia, który to ma go do nas upodabniać, jakoś nigdy mnie nie pociągał. Jednakże interesują mnie jego alternatywne wersje jak właśnie Miles Morales czy promowana w zwiastunach Spider-Gwen i z takim też nastawieniem wybrałem się do kina. I mówię to nie bez powodu, bo w tym filmie Spider-Man absolutnie podbił moje serce. Pamiętam, jak wróciłem z seansu Civil War i narzekałem, że Spider-Man znowu jest dzieckiem, uwielbiam Toma Hollanda, ale byłem już tym zmęczony. Oczywiście rozumiem, że tam nie bardzo dało się inaczej bo musiał on funkcjonować w ramach całego uniwersum i starego Petera ciężko byłoby wprowadzić. Natomiast „Into The Spider-Verse” nie ma takiego problemu i tam Spidey bez problemu może mieć… 40 lat. I działa. Tak bardzo działa. Widzicie, przez te wszystkie lata pająkowi brakowało jednej konkretnej rzeczy: rozwoju. Wszystkim kojarzył się z tym, że jest tym jedynym nastoletnim super bohaterem, co już od dawna nie jest prawdą, a człowiek przecież dorasta. Tylko że z jakiegoś powodu nikt mu na to nie pozwalał. Jednakże w tym roku coś się zmieniło, bo nie tylko dostaliśmy omawiany dzisiaj film, ale też grę z człowiekiem pająkiem gdzie również był już dorosły. To sprawia, że ta postać wreszcie jest dla mnie interesująca, bo wspomniany pierwiastek „zwykłego człowieka” wreszcie działa. Dorosła osoba (w tym zaraz i ja) może bez trudu się z nim utożsamiać przez to, jak jego problemy są podobne do naszych, np.: myślenie o założeniu rodziny, kryzys wieku średniego czy po prostu życie. W filmie wypada to o tyle dobrze, że rodzice, którzy zapewne będą musieli pójść do kina na „Spider-Mana”, odnajdą w tym wartości dla nich, natomiast ich podopieczni dostaną… Milesa.

Peter Parker jest świetny, ale nie on jest tutaj głównym bohaterem, a Miles Morales właśnie, czyli Spider-Man dla nowego pokolenia i to jemu poświęcono najwięcej czasu. Film zasadniczo prezentuje nam jego genezę, to jak został ugryziony przez pająka, przedstawia jego rodzinę i relacje między nimi oraz otoczenie, w jakim żyje. I ciężko chłopaka nie lubić, bo to zwyczajny nastolatek, który przypadkiem dostał super moce, a dodatkowo wspomniane relacje rodzinne odgrywają w tym filmie bardzo ważną rolę, szczególnie jego ojciec. Jednak najlepszą chemię ma bez wątpienia z Parkerem, która jest tak bardzo zabawna, a przy tym tak bardzo prawdziwa, że czuć, iż ci panowie potrzebują siebie nawzajem. W końcu ktoś musi nauczyć młodego jak operować nabytymi zdolnościami i ktoś musi pomóc weteranowi się ogarnąć. Naprawdę, ta dwójka to już jest powód, aby iść do kina, a na tym zalety się nie kończą, w żadnym razie.
Cały film od początku do końca polany jest sosem komiksowej zabawy, jakiej mógłby pozazdrościć mistrz kuchni. Porównałbym to do „Lego Movie”, w którym twórcy bawili się faktem bycia filmem o klockach lego. Tak samo tutaj bawią się faktem, że robią film o „Spider-Manie”, korzystając między innymi z trylogii Sama Raimiego, wszelkich memów czy rzecz jasna komiksów. Ba! Piętnasty numer „Amazing Fantasy”, w którym pierwszy raz pojawił się człowiek pająk, jest tu wykorzystywany jako element fabuły (w sensie komiks w filmie). Jeśli widzieliście „Logana”, to wiecie, co mam na myśli, bo tamten film zrobił to pierwszy, aczkolwiek tu wypada to lepiej. Jest też oczywiście występ świętej pamięci Stana Lee, który perfekcyjnie pokazuje to, kim Stan zawsze był. To jest najzabawniejszy film, jaki widziałem w tym roku, gdy tylko się zaczął, to ryczałem ze śmiechu, a najzabawniejsze są tutaj alternatywne wersje Spider-Manów. Nie są to specjalnie rozbudowane postacie (z wyjątkiem Spider-Gwen, która jest jakby trzecim głównym bohaterem), ale mają w sobie tyle charakteru i uroku, że cała sala śmiała się, gdy tylko byli na ekranie, a jednocześnie nie są tak o, by się z nich pośmiać, tylko są tu po coś. Nie byłby to spoiler, gdybym wam powiedział, kim oni są, bo to widać na zwiastunie, ale nie chce tego robić, aby ktoś, kto nie widział materiałów promocyjnych, mógł się zaskoczyć. Dla przykładu powiem tylko, że jeden z nich jest świnią w stylu Looney Tunes. I to wszystko, co przed chwilą powiedziałem, wygląda jak film dla totalnych fanów, którzy tylko oni by zrozumieli… tylko że nie. Film bez najmniejszych problemów (co jest zaskakujące, zważywszy ile się w tym dzieje) wszystko wyjaśnia tzw. niedzielnym widzom, między innymi za pomocą zajebistych wstawek mówiących kto jest kim. No i ten film prawdopodobnie nigdy by się nie udał, gdyby nie jeden czynnik… animacja.
Mój Boże, jakie to jest piękne. Zapomnijcie o standardowym stylu jak u Pixara, nie jest to też 2D, które swoją drogą bardzo lubię. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście. Ten film wygląda jakby żywcem wyjęty z komiksu, co dodatkowo potęgują wstawki typowo komiksowe, prezentujące myśli lub efekty dźwiękowe. Eksperymenty pokroju efektu 3D w tle. Łączenie stylów jak np.: z anime. Nawet pomijając samą technikę wykonania, to również estetycznie to jest kosmos. Jest kolorowo, jest dynamicznie, jest efektownie. Oczywiście, jak to w komiksach, przerysowane co szczególnie widać przy antagonistach. Naprawdę kawał rewelacyjnej roboty… aczkolwiek lepiej nie idźcie do kina, jeśli cierpicie na epilepsję.

Ja wiem, że ta recenzja wydaje się zbyt pozytywna, ale to jest film jakby z myślą o mnie, który idealnie wpasowuje się w moje gusta. Dostarcza mi dokładnie to, o czym mówiłem na samym początku, czyli mix szalonej zabawy i typowo ludzkich dramatów. Poza tym na Rotten Tomatoes ma już 97% więc coś chyba jest na rzeczy, a Sony już zapowiedziało sequel oraz spin off. Ja już postanowiłem, że zorganizuję sobie Blu Ray.

I jeszcze jedno. Pod żadnym pozorem nie wychodźcie z Sali przed końcem napisów. Nie popełnijcie mojego błędu.

P.S. Chwała dystrybutorowi za to, że możemy pójść na seans z dubbingiem lub napisami.

Michał Dudek