Pocałunek prawie jak seks przed ślubem
Pytanie: Jak długo powinno się czekać z pocałunkiem?
Przepis na udany związek.
Tammy: My czekaliśmy z pocałunkiem w usta, aż się zaręczymy, wcale tego nie żałujemy. Kiedy już zaczęliśmy się całować, ledwo doczekaliśmy ślubu.
Pod spodem komentarz: Nie wierzę w to, co przeczytałem. Pora odlajkować ten profil i napić się wódki.
Nie mam pojęcia, czy głośniej się śmiałam z wypowiedzi tej dziewczyny, czy z komentarza.
Jakby jeszcze było mało, to wypowiedź zawierała instrukcję: nie można całować się na kanapie, późno w nocy, gdy jesteśmy sami w domu, przy świetle świec, przy romantycznej muzyce. A jak już całować, to w oderwaniu od innych pieszczot.
Cholera, ludzie lubią przeginać. Jeżeli już następuje ta, związana z dwudziestym pierwszym wiekiem, „powszechna erotyzacja społeczeństwa”, o której tak głośno w Kościele, to w ramach sprzeciwu jedźmy po całości. Zerotyzujmy nawet pocałunek. A może powinna mnie przerażać idea czystości, którą wyznają ci ludzie? Całe życie trwać w przeświadczeniu, że pocałunek prowadzi do czegoś więcej, że nie ma żadnej innej przyczyny w buziaku na dobranoc, czy na dzień dobry, niż seks. W takim razie jak ujawnia się miłość?
Ostatnio portal Deon regularnie zaczęły zasypywać tzw. Świadectwa czystości. Szlag mnie trafia kiedy widzę, jak kolejna parka (zazwyczaj z tej parki, to kobieta) chce podzielić się ze światem swoją historią czekania/nie czekania do ślubu.
Tyle, że zazwyczaj są to opowieści osobiste, sprawdzające się tylko w niektórych przypadkach, które za nic nie imają się ogółu. Jedna ma po seksie wyrzuty sumienia i płacze, druga uważa, że gdy zaczęli współżyć, to nie mogli się od siebie odkleić i wszystko musieli robić razem.
A ja wcinam hamburgera i frytki, gapię się na ekran i popijam (fu! Jakie okropne połączenie!) kawą.
Bo może mi się nie chce, może nie mam czasu, albo nie widzę w tym sensu – ale o co kuźwa chodzi w tym całym zamieszaniu przed/po? Da mi ktoś przynajmniej jedno za lub jedno przeciw? I nie takie, co jest osobistą historią, której argumenty, gdyby dopisał wyraz „nie” na przedzie każdego zdania, stały by się argumentami za seksem przed ślubem.
A teraz nie będzie żadnej puenty, nic nie urwie dupy, bo to, po prostu, jakaś moja osobista refleksja.
W końcu to blog.
Blog, czyli wyścig szczurów.
Siedzę w tym krótko. Na oko dwa miesiące. I widzę, że dziś słowa są nie w modzie. Że blogów się nie czyta. Że nie ważne, czy piszesz o sprawach wzbudzających refleksje, czy o psim gównie; nie ważne czy piszesz topornie, czy masz lekkie pióro i siłę perswazji; ważne, żebyś dopisywał na końcu wpisu obserwacja za obserwację, komentarz za komentarz, subskrypcja za subskrypcję. I tu się zatacza perfidne błędne koło. Na mojej tablicy będą się błąkać szczochy zrozpaczonych po stracie chłopaka gimbusiar, ludzi próbujących zakładać własne kąciki kulinarne i dziewczyn, które myślą, że umieją malować paznokcie. Ja dam dwadzieścia lajków i w zamian dostanę też dwadzieścia. Będę miała mnóstwo wyświetleń. Ale kto przeczyta?
A ja tak nie chcę. Nie odwdzięczam się. Wybieram tę drogę niż bieg w niekończącym się wyścigu szczurów.
A co z twoim narcyzmem? On nie cierpi, nie domaga się uwagi?
Może i tak. Ale tak już jest, że świat to nie troskliwa mamusia, która, gdy zobaczy twoje okropne bazgroły, powie ze szczerym uśmiechem na twarzy „bardzo piękny obrazek, kochanie!”.
I jeżeli mam na ten szczery uśmiech zapracować, to nie w półświatku zrozpaczonych blogerów, lajkujących nawzajem sobie posty, ale w świecie ludzi prawdziwych. Docierać tylko do tych, którzy mają chwilkę na to, by kliknąć w linka niszowej stronki.
Bo w swoim CV nie napiszę: mam gówniane teksty i tysiąc subskrypcji na blogspot.com
„Tylko same gówniane teksty”. Dopisze hejter w komentarzu.
W.M.